Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Od Moskovicsa (któremu z czoła spływały nieustannie na okulary, tępy nos i mięsiste wargi strumienie potu i sadzy – jak zresztą nam wszystkim, mnie też, oczywiście) i od wszystkich innych jeszcze nawet trzeciego dnia słyszałem jakieś wesołe słowa czy uwagi, a Kaletnik, choć z trudem poruszał wargami, opowiadał ospale dowcipy. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało się niektórym dorosłym wywiedzieć, że celem naszej podróży jest miejscowość o nazwie Waldsee – jeśli chciało mi się pić, jeśli było mi gorąco, obietnica, jaką niosła sama ta nazwa, przynosiła natychmiastową ulgę. Tym, którzy narzekali na ciasnotę, zaraz ktoś zwracał uwagę, i słusznie: pamiętajcie, następni pojadą w osiemdziesiątkę. W istocie, jak się dobrze zastanowić, byłem już w gorszej ciasnocie: na przykład w koszarowej stajni, gdzie udało nam się rozlokować tylko w taki sposób, że każde z nas siedziało na ziemi po turecku. W pociągu siedziało mi się wygodniej. A jeśli miałem ochotę, mogłem wstać i nawet zrobić kilka kroków – na przykład do wiadra: to mianowicie znajdowało się w prawym tylnym rogu wagonu. Na początku postanowiliśmy, że w miarę możliwości będziemy z niego korzystali tylko z mniejszą potrzebą. Ale w miarę jak płynął czas, wielu z nas w końcu pojęło, że prawa natury są jednak silniejsze od obietnicy i musimy się do nich stosować, zarówno my, chłopcy, jak i mężczyźni, a także kobiety. Żandarm też nie przysparzał nam większych kłopotów. Najpierw trochę się go przestraszyłem: pierwszego wieczoru lub raczej nocy podczas jakiegoś dłuższego postoju całkiem niespodziewanie w okienku po lewej stronie, tuż nad moją głową ukazała się jego twarz i jeszcze poświecił do środka latarką. Ale szybko się wyjaśniło, że ma dobre zamiary. – Ludzie – chciał tylko przekazać nam tę dobrą nowinę – jesteście na węgierskiej granicy! – Z tej okazji zwrócił się do nas z apelem, można powiedzieć, prośbą. Życzył sobie, aby mu oddać pieniądze czy inne walory, jeśli coś jeszcze komuś zostało. – Tam gdzie jedziecie – zauważył – nie będą wam już potrzebne. – A to, co zachowamy przy sobie, i tak nam odbiorą Niemcy, zapewniał. – Więc – ciągnął dalej w okiennej szczelinie – czemu nie miałyby się raczej dostać w węgierskie ręce? – I po krótkiej pauzie, która wydawała mi się jakoś uroczysta, dodał jeszcze cieplejszym, nagle bardzo intymnym, w jakiś sposób pogrążającym wszystko w zapomnieniu, wszystko wybaczającym tonem: – Przecież w końcu wy też jesteście Węgrami! – Czyjś głos, głęboki głos mężczyzny gdzieś z wnętrza wagonu, po szeptach, odgłosach narady: rzeczywiście, argument jest do przyjęcia, zakładając, że dostaniemy od żandarma w zamian wodę, ten zaś wydawał się skłonny zaakceptować ów warunek, choć, jak powiedział, „wbrew zakazowi”. Potem jednak nie doszli do porozumienia, bo głos żądał najpierw wody, żandarm natomiast chciał mieć najpierw w ręku kosztowności i żaden z nich nie ustąpił. Wreszcie żandarm bardzo się rozgniewał: – Parszywe żydłaki, dla was nawet najświętsza sprawa to tylko interes! – oznajmił. I dławiąc się z gniewu i nienawiści, życzył nam jeszcze: – To sobie pozdychajcie bez wody! – później zresztą i to się zdarzyło, przynajmniej tak mówiono w naszym wagonie. Fakt, sam słyszałem głos dochodzący z wagonu za nami: nie był zbyt przyjemny. Staruszka, jak do nas dotarło, była chora i prawdopodobnie oszalała, niewątpliwie z pragnienia. Wydawało się to możliwe. Dopiero teraz zrozumiałem, ile racji mieli ci z nas, którzy zaraz na początku podróży stwierdzili: mamy dużo szczęścia, że w naszym wagonie nie ma ani małych dzieci, ani starców, ani wyglądających na chorych. Trzeciego dnia przed południem staruszka ostatecznie umilkła. Wtedy ktoś u nas powiedział: „Umarła, bo nie dostała wody”. Ale wiedzieliśmy: była stara i chora, i w rezultacie wszyscy, ja też, uznaliśmy ten przypadek za zrozumiały. Twierdzę, że wyczekiwanie nie sprzyja radości – tak przynajmniej było ze mną, kiedy wreszcie naprawdę zajechaliśmy na miejsce. Może byłem zmęczony, a może ta gorliwość, z jaką czekałem na cel, sprawiła, że w końcu o nim zapomniałem: byłem z jakiegoś powodu obojętny. Trochę przegapiłem całe wydarzenie. Pamiętam, że obudziłem się nagle na obłąkane wycie znajdujących się gdzieś blisko syren; blade światło sączące się z zewnątrz sygnalizowało świt czwartego już dnia. Pociąg znowu stał, co się zdarzało często, zawsze zaś w przypadku alarmu lotniczego. Okienka były zajęte, jak normalnie w takich razach. Po pewnym czasie ja też się dopchałem. Nic nie zobaczyłem. Świt za okienkiem był chłodny i pachnący, nad szerokimi polami szare mgły, potem niespodziewanie, jak głos trąbki, pojawił się gdzieś spoza nas ostry, czerwony promień i zrozumiałem: to wschód słońca. Był piękny i nadzwyczaj interesujący; w domu o tej porze zawsze jeszcze spałem. Tuż przed sobą, po lewej stronie zauważyłem jakiś budynek, może była to stacyjka na skraju świata, a może zaczynał się tu jakiś większy dworzec. Był mały, szary i całkiem wyludniony, z zamkniętymi okienkami i z takim zabawnie spadzistym dachem, jakie już wczoraj widywałem w tej okolicy; utrwaliły mi się w oczach w mglistym świtaniu jego kontury, potem z szarych stały się fioletowe i jednocześnie rozbłysły rdzawo okienka, kiedy padły na nie pierwsze promienie. Inni też zauważyli budynek, ja zaś opisałem go tym, co stali za mną. Pytali, czy nie widzę na nim nazwy miejscowości. Widziałem, i to nawet dwa słowa, w świetle wstającego dnia, na węższej, przeciwległej do naszego kierunku jazdy ścianie, niemal pod dachem: „Auschwitz-Birkenau” – przeczytałem nazwę wypisaną strzelistymi, ozdobnymi literami Niemców, z podwójnie falistym łącznikiem. Ale daremnie próbowałem jej szukać wśród moich geograficznych wiadomości, inni też nie wydawali się lepiej zorientowani. Potem usiadłem, gdyż stojący za mną tak samo chcieli popatrzeć, a ponieważ było jeszcze wcześnie i chciało mi się spać, wkrótce ponownie zasnąłem. Obudził mnie ruch i podniecenie. Na zewnątrz słońce świeciło już pełnym blaskiem. Pociąg znów jechał. Pytałem chłopaków, gdzie jesteśmy, i powiedzieli, że wciąż w tym samym miejscu, właśnie w tej chwili ruszyliśmy dalej; zatem, jak się wydaje, musiało mnie obudzić szarpnięcie. Ale nie ulega wątpliwości, dodali, że przed nami są fabryki i coś w rodzaju osady. Minutę później stojący przy okienku zasygnalizowali, i sam się połapałem po przelotnej zmianie światła, że przejechaliśmy pod łukiem jakiejś bramy. Po następnej minucie pociąg zatrzymał się i wówczas ci przy okienku poinformowali nas w wielkim podnieceniu, że widzą stację, żołnierzy, ludzi