Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Żegnam". Gdy tylko skończyłem rozmowę, mój agent wsunął mi w rękę szklankę świeżo nalanego Guinnessa. "Myślę, że to ci się przyda powiedział ze śmiechem. Widziałem, że pod koniec diabli cię brali". Rzeczywiście trząsłem się ze złości. I nie mogłem przestać, dopóki nie opróżniłem ponad połowy Guinnessa. Szlag mnie trafił, gdy usłyszałem, że jestem wysłannikiem "diabła". Byłem wściekły tym bardziej, że jeszcze trzy miesiące temu w mieszkaniu w Oakland rozmyślałem, o czym będę teraz pisał. A teraz siedziałem w miejscu, które dotąd znałem jedynie z rockowych piosenek, spotykałem się wydawcami, piłem piwo z agentem, którego do dnia wczorajszego nigdy na oczy nie widziałem. Było to tak surrealistyczne jak oglądanie odbicia własnego życia na filmie wyświetlanym wstecz. Po jakimś czasie mój organizm jednak odreagował i poczucie absurdu zamieniło się w niepohamowany wybuch śmiechu. W oczach mojego agenta zapewne wyglądało to na nerwowe załamanie kolejnego przewrażliwionego autora. A ja po prostu zacząłem doceniać absurdalne piękno mojej sytuacji. Interes wyjdzie lub nie, ale i tak zbierałem materiał na doskonałą historię. Gdy wybuchy mego konwulsyjnego śmiechu przycichły, wzniosłem toast. "Witam na froncie, przyjacielu powiedziałem, stukając się z agentem kuflami. " Cieszmy się, miast smucić". Gdyby to rzeczywiście była sztuka odgrywana na scenie, miałaby swe romantyczne interludia. Wyczerpani napięciem ostatniego spotkania, zostaliśmy zaproszeni przez Tracy na drinka z jej współpracownikami. Opuściliśmy bar na Third Avenue i skierowaliśmy się w stronę East Village, by spotkać się z nimi. Rozmawiając z Tracy, starannie unikałem tematów biznesowych. Rozmowa była przyjemna, relaksująca. Przed rozstaniem umówiliśmy się na spotkanie następnego wieczoru. I znów wieczór był tak przyjemny, że Stallman i ebook stały się odległym wspomnieniem. Po powrocie do Oakland dzwoniłem do różnych zaprzyjaźnionych dziennikarzy i znajomych. Opowiadałem o kłopotliwym położeniu, w jakim się znalazłem. Większość wyrzucała mi, że zbyt dużo obiecałem Stallmanowi na wstępnym spotkaniu. Były wykładowca szkoły dziennikarskiej radził, bym zignorował komentarz Stallmana na temat "hipokryty" i po prostu napisał, co mam do napisania. Dziennikarze, którzy znali stallmanowskie podejście do mediów, dawali dowody sympatii, ale jak jeden mąż mówili to samo: sam musisz się z tym uporać. Postanowiłem odłożyć książkę na drugi plan. Nawet z dwoma dotychczasowymi wywiadami nie posunąłem się zbytnio do przodu. Poza tym dawało mi to szansę rozmawiania z Tracy bez wcześniejszego ustalania spraw z Henningiem. Umówiliśmy się na spotkania jeszcze przed Bożym Narodzeniem: raz ona przyleciała na zachodnie wybrzeże, raz ja poleciałem do Nowego Jorku. Przed końcem stycznia spakowałem laptopa, wszystkie notatki i wylądowałem na lotnisku JFK. Pobraliśmy się 11 maja. To sporo jak na jedną nienapisaną książkę. Latem zacząłem rozmyślać nad notatkami z wywiadów i napisaniem na ich podstawie artykułu. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia, gdyż ustalając warunki wywiadów, nic nie mówiliśmy o klasycznych mediach drukowanych. Przyznaję, że czułem się swobodniej, gdyż przez kilka miesięcy sprawa w ogóle nie była poruszana. Od czasu naszej rozmowy telefonicznej otrzymałem od Stallmana tylko dwa emaile. W obu dawał mi burę za użycie terminu "Linux" zamiast "GNU/ Linux", co mi się przydarzyło w kilku artykułach pisanych dla magazynu WWW Upside Today. Poza tym miałem spokój. W czerwcu, mniej więcej w tydzień po przemówieniu na Uniwersytecie Nowojorskim, przymierzyłem się do napisania o Stallmanie artykułu prasowego na około 5000 słów. Tym razem poszło gładko. Upływ czasu spowodował, że emocje opadły i pisałem spokojnie. W lipcu, w rok od otrzymania pierwszego emaila od Tracy, zadzwonił Henning. Powiedział, że O'Reilly & Associates, wydawnictwo z Sebastopola w Kalifornii, jest zainteresowane biografią Stallmana. Ucieszyło mnie to. Ze wszystkich wydawnictw na świecie O'Reilly, które wydało The Cathedral and the Bazaar Erica Raymonda, zdawało się najlepiej wyczuwać problem, który zniweczył pierwszą próbę napisania książki o Stallmanie. Jako reporter często korzystałem z wydanego przez O'Reilly Open Sources jako źródła informacji historycznych. Wiedziałem, że różne rozdziały tej książki, w tym rozdział napisany przez Stallmana, zostały opublikowane z licencją zezwalającą na redystrybucję. Takie informacje mogły być przydatne, gdyby ponownie doszło do dyskusji na temat wydania elektronicznego. I rzeczywiście, sprawa wróciła. Od Henninga dowiedziałem się, że wydawnictwo zamierza wydać książkę w dwóch wersjach, klasycznej oraz w nowej serii subskrybowanych książek elektronicznych Safari Tech Books Online. Henning ostrzegł mnie, że licencja użytkownika Safari zawierała pewne ograniczenia3, ale O'Reilly jest skłonne zezwolić użytkownikom na kopiowanie i rozpowszechnianie tekstu niezależnie od rodzaju publikacji. W zasadzie jako autor mogłem wybierać między Open Publication License i GNU Free Documentation License. Sprawdziłem zawartość, pochodzenie i podteksty obu licencji. Open Publication License (OPL)4 daje czytelnikom prawo reprodukcji i rozpowszechniania pracy w całości lub w częściach w dowolnej postaci "fizycznej lub elektronicznej" z warunkiem objęcia kopii tą samą licencją. Pozwala także, pod pewnymi warunkami, na dokonywanie modyfikacji tekstu. Na koniec licencja ta zawiera kilka punktów ograniczeń do wyboru przez autora, który może ograniczyć tworzenie "istotnie zmienionych wersji" i książek pochodnych bez uzyskania jego wcześniejszej zgody. Natomiast GNU Free Documentation License (GFDL)5 pozwala na kopiowanie i rozpowszechnianie dokumentu w dowolnej postaci, jeżeli tylko zachowana zostanie pierwotna licencja. Pozwala także na modyfikowanie dokumentu pod pewnymi warunkami. Jednak w przeciwieństwie do OPL nie zawiera opcji pozwalających autorowi na ograniczanie wprowadzania zmian. Nie zezwala także na odrzucanie przez autora modyfikacji, które mogą prowadzić do powstania produktu konkurencyjnego