Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Proszę—powiedział, a ona znów do niego przylgnęła. Bruce, chłopie drogi, tylko teraz spokojnie. Drzwi przedziału otworzyły się nagle z trzaskiem, a oni odskoczyli od siebie raptownie. W wejściu stał Wally Hendry. — No, no, no. — Jego przebiegłe oczka objęły od razu całą scenę. — Ładne kwiatki! Shermaine pospiesznie wpychała koszulę do spodni, jednocześnie usiłując przygładzić włosy. — Zawsze powtarzam, że po jedzeniu nie ma nic lepszego jak to — zaśmiał się Wally. — Dobrze wpływa na trawienie. — Czego chcesz? — warknął Bruce. — Nie ulega kwestii, czego ty chcesz — odparował Wally. — I wygląda na to, jakbyś miał to dostać. Jego wzrok wędrował powoli po ciele Shermaine, od talii aż do twarzy. Bruce wypchnął go na korytarz, wyszedł za nim i zatrzasnął drzwi. — Czego chcesz, pytam — powtórzył. — Ruffy chce, żebyś sprawdził przygotowania, ale powiem mu, że jesteś zajęty. Atak możemy przecież przełożyć na jutrzejszy wieczór, jakbyś chciał. Bruce spojrzał na niego spode łba. — Powiedz mu, że będę tam za dwie minuty. 156 — Dobra, powiem — odparł Wally, opierając się o drzwi. — No to na co czekasz? — Na nic, na nic. — No to spadaj stąd i to już — warknął Bruce. — Dobra, dobra, możesz już rozpinać gatki, zuchu — odparł Wally i ruszył niespiesznie korytarzem. Shermaine stała tam, gdzie Bruce ją zostawił, lecz w jej oczach połyskiwały łzy gniewu. — Co za świnia. Obrzydliwa świnia — powiedziała łamiącym się głosem. — Szkoda dla niego każdego twojego słowa. Chciał ją znowu wziąć w ramiona, ale odepchnęła jego ręce. — Nienawidzę go. Przy nim wszystko się staje takie niskie i plugawe. — Nic z tego, co jest między nami, nie może być niskie i plugawe — zapewnił, a z niej natychmiast uszła cała złość. — Wiem, mój Bruce. Ale przy nim takie się czasem wydaje. Pocałowali się delikatnie. — Muszę iść, wołają mnie. Na chwilę przytuliła się jeszcze do niego. — Uważaj na siebie. Obiecaj, że będziesz uważał. — Obiecuję — odparł i wypuściła go z objęć. 16 Wyruszyli przed zmrokiem. W ciągu popołudnia zebrały się wiszące nisko nad lasem chmury, które zatrzymywały na dole cały upał. Bruce szedł na czele, Ruffy w środku szeregu, a Hendry zamykał pochód. Kiedy dotarli do wiaduktu, zapadła już noc i zaczęło padać. Miękkie, grube krople, jak płacz wyczerpanej rozpaczą kobiety, ciepły deszcz w ciemności. A ciemność była całkowita. Gdy Bruce dotknął czubka nosa ręką, nie zobaczył nawet dłoni. Posługiwał się kijem, żeby utrzymać kontakt z biegnącą obok stalową szyną. Przy każdym kroku żwir nasypu chrzęścił mu pod stopami. Na ramieniu miał rękę idącego z tyłu żołnierza i czuł obecność innych, podążających za nim jak ciało węża za głową; słyszał ich kroki, stłumione poskrzypy-wanie i poszczekiwanie ekwipunku. Ktoś podniósł głos w proteście, lecz zaraz uciszyło go basowe dudnienie Ruf-fy'ego. Za drogą teren zaczął się wznosić. Wchodzili na wzgórza Lufira. Na górze zrobię im odpoczynek — pomyślał. Stamtąd widać światła miasta. Deszcz urwał się nagle. Zapadła zdumiewająca cisza. 158 Teraz na tle nikłych odgłosów pochodu słyszał wyraźnie oddech człowieka idącego bezpośrednio za nim, a w lesie odezwała się żaba drzewna. Jej głos, przypominający dzwonienie metalowych kulek wpadających do kryształowej wazy, zabrzmiał czysto i pięknie. Wszystkie zmysły Bruce'a wyostrzyły się, by zrekompensować niemożność widzenia: słuch, powonienie, wychwytujące przesłodzony zapach kwiatów dżungli oraz ciężką woń rozkładającej się, mokrej roślinności, dotyk, rejestrujący spadające na twarz krople deszczu i szorstką fakturę ubrania na skórze, wreszcie — niemal zwierzęce wyczucie niebezpieczeństwa, które z osłabiającą, ściskającą żołądek pewnością powiedziało mu, że w mroku przed nim coś się czai. Zatrzymał się nagle. Idący z tyłu wpadł na niego i Bruce stracił na chwilę równowagę. Wzdłuż całego pochodu przebiegł szmer zamieszania, po czym zapadła cisza. Wszyscy czekali. Bruce natężył słuch i pochylił się z bronią gotową do strzału. Coś tam na pewno było, czuł to. Boże, proszę, żeby to tylko nie ich karabin maszynowy — pomyślał — bo posiekają nas na kawałki. Odwrócił się ostrożnie, wymacał w ciemności głowę żołnierza za sobą i przyciągnął ją do siebie. — Połóż się, ale bardzo cicho. Podaj dalej — wyszeptał z ustami o centymetr od jego ucha. Czekał w niepewności, nasłuchując i usiłując przebić wzrokiem kompletną ciemność. Żandarm u jego stóp klepnął go lekko w kostkę. Wszyscy już leżeli na ziemi. No, dobra, pójdziemy to sprawdzić. Bruce odpiął od parcianego pasa granat, wyciągnął zawleczkę i wrzucił ją do górnej kieszeni bluzy. Ruszył naprzód, macając stopą kolejne podkłady. Po dziesięciu krokach przystanął. I w tym momencie usłyszał tuż przed sobą ciche stuknięcie kamyka o kamyk. Poczuł dławienie w krtani i ciężki ucisk w żołądku. Wlazłem na nich, o Boże, jeżeli teraz otworzą... Centymetr po centymetrze cofał rękę, trzymającą granat. 159 Muszę rzucić krótkim łukiem i na No to koniec, tym razem się nie wykręcisz. 3L5 *> g!oS Wsrod zandannów podniósł się s ów oraz brzelc Odnalazł w kieszeni zawleczkę i w grana,. Macają drogę, wrócili — Idziemy — rzucił półgłosem Czuł suchość w ustach, oddychał zbyt szybk P=ajaCym spotkaniu fale gorąca ^t o 160 Nieźle się tym razem napompowałem adrenaliną — pomyślał, uśmiechając się niepewnie do siebie w ciemności. — Cykora miałem jak wszyscy diabli. A do rana jeszcze trzeba będzie się bać. Wąż dwudziestu sześciu mężczyzn sunął zboczem w górę. Wszyscy czuli to samo napięcie. Bruce słyszał je w ich krokach, czuł w uścisku dłoni na swym ramieniu, docierało do niego w przynoszonej powiewem woni ich ciał, woni nerwowego pocenia się, kojarzącej się z kwasem na metalu. Leżące nisko nad wzgórzami chmury podniosły się nieco, wyłonił się zarys grani. Ciemność nie była już tak absolutna — rozpraszała ją jaśniejąca podstawa chmur, nikły poblask pomarańczowego światła, który słabł, a potem znów narastał. Zastanowiło to Bruce'a przez chwilę, a jego umysł, zajęty tymi myślami, dał się uspokoić nerwom. Stąpał ciężko pod górę wpatrzony w zmieniające się światło. Grunt wznosił się teraz bardziej stromo i trzeba było mocniej pochylić się ku zboczu. Pokonawszy z mozołem ostatnie kilkaset metrów dzielących ich od przełęczy, stanęli wreszcie na górze. — O mój Boże — jęknął Bruce, teraz bowiem zobaczył wreszcie, skąd wziął się ów migotliwy blask na chmurach. Port Reprieve pochłaniał pożar