Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Przypomniało mi się, że związaliśmy tam jednego z ludzi Williama... – Jest tutaj, zabraliśmy go razem z innymi – powiedział Peter. – Świetnie. Dziękuję wam, spisaliście się wybornie! Gdy statek odbił od brzegu, Gordon ułożył Sharon w szczelinie skalnej na pierzynce z miękkiego mchu, podkładając jej pod głowę swoją kurtkę. Tu nie dokuczał im już wiatr. – Jak się teraz czujesz? – Trochę lepiej. Ból głowy powoli ustępuje. Dobrze mi robi świeże powietrze. – Pomyślałem, że może męczy cię ciągłe bujanie statku. – Dziękuję. Cieszę się, że mnie zabrałeś. Gordon podparł się na łokciu. Na jego twarzy pojawił się nieśmiały, jakby przepraszający uśmiech. Sharon ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć tym samym. Gorąco pragnęła, by wszystko między nimi układało się jak najlepiej. Ale tak nie było. Z rezygnacją odwróciła głowę. – Sharon! – rzekł błagalnym tonem. Przyciągnął ją gwałtownie do siebie, objął czule i przytulił. – Sharon! Nie odtrącaj mnie dłużej! Tak bardzo tęsknię, tak bardzo cię potrzebuję! Sharon czuła, jak drży każdy mięsień i każdy nerw jej ciała. W pierwszym odruchu omal nie odepchnęła Gordona. Jej dłonie leżały nieruchomo na jego plecach, z wielkim wysiłkiem zmusiła się, by ich nie cofnąć, ale nie stać jej było na nic więcej. Gordon zauważył jej reakcję. Bardzo pragnął odzyskać zaufanie i miłość żony. Przytulił swoją twarz do jej policzka. – Błagam cię – szeptał skruszony. – Błagam cię, kochanie, wróć do mnie! Tęsknię za twoim uśmiechem, za ciepłem twoich rąk i blaskiem w twoich oczach! Wybacz mi! Choć tak bardzo cię skrzywdziłem, nie odchodź ode mnie! Jeśli go teraz odtrącę, sprawię mu tyle samo bólu, co on mnie tamtego wieczoru, myślała z rozpaczą. Nie chcę, żeby tak się stało, ale tak bardzo się boję. Ale jeśli on kłamie? Nie mogę mu pokazać, że wciąż go kocham, nie mogę! Znowu wyśmieje mnie i odwróci się ode mnie z pogardą. Nie mogę się poddać! Och, Boże, co ja mam czynić? Nie chciałabym go zranić, ale... Jak mam z tego wybrnąć? Gordon uniósł się i usiadł z rezygnacją, opierając głowę na kolanach. Wokół panowała głęboka cisza. Nagle Sharon poczuła, że po policzku spływa jej kilka słonych jak morska woda łez... Przecież nie płakałam? Leżałam jak martwa w jego ramionach. Zimna i niewrażliwa... Sharon wzięła głęboki oddech. Gordon? Ten sam surowy, nieprzejednany Gordon Saint John? Teraz dopiero zrozumiała. Obok niej siedział zupełnie inny człowiek. Nie był to już zamknięty w sobie zarządca kopalni. Tym razem trzymała w ramionach mężczyznę, którego przedtem nigdy nie spotkała. Mężczyznę, który całe życie przeżył w samotności. Zacięty, hardy chłopak z domu dziecka po raz pierwszy w życiu prosił o ciepło, miłość i zrozumienie. A ona, choć przecież wciąż go kochała, właśnie tego chciała mu odmówić! Odetchnęła z ulgą i przyklękła przy mężu. Ujęła jego głowę, przytuliła do swojej piersi i wyszeptała do ucha: – Nieważne, co sobie o mnie pomyślisz, co powiesz, ale już dłużej nie zniosę tej udręki. Bardzo cię kocham i kochałam cały czas. Wierz mi, Gordonie... Z oczu Sharon popłynęły łzy. Gordon spojrzał na żonę i nagle zaczął się śmiać. Ale był to śmiech tak szczery, tak spontaniczny, że udzielił się także Sharon. Opadła na mech, a Gordon, wciąż ją przytulając, śmiał się coraz serdeczniej. W pewnej chwili Sharon wykrztusiła: – A, śmiej się, śmiej, jest mi już wszystko jedno... – Sharon, dziecinko! Przecież nie śmieję się z ciebie! Jestem po prostu bezgranicznie szczęśliwy i wciąż nie mogę w to szczęście uwierzyć! Po raz pierwszy od tamtego okropnego wieczoru ujrzałem w twoich oczach radość! Och, Sharon... Pocałunek, jakim Gordon obdarzył żonę, był tym razem słony. Wyrażał tyle tęsknoty, tyle miłości, że Sharon wciąż nie mogła uwierzyć, że to nie sen. Gordon raz jeszcze przytulił swój policzek do twarzy Sharon i rzekł łagodnie: – Przeszliśmy bardzo długą drogę, by się odnaleźć, ale w końcu się udało. Chodź, jest chłodno, wracajmy do domu. – Do domu? Do naszego domu, prawda? – powtórzyła z uśmiechem. – Chodźmy, Gordonie. Nie śpieszyli się. Dzień zagościł już na dobre, zrobiło się całkiem jasno. Morze szumiało, mieniąc się różnymi odcieniami granatu, a drzewa kołyszące się nad zamkowymi murami śpiewały poranne ballady. Gordon i Sharon dotarli do komnaty pod wieżą i weszli do środka. – Co zrobisz z tym wszystkim, co się tu znajduje? – zapytała Sharon. – Jeszcze nie wiem. Muszę to najpierw przejrzeć. To, co warto zatrzymać, prześlemy do muzeum. Pozostałe przedmioty spalimy. Pochylił się nad ciemną tkaniną leżącą na schodach i uniósł ją w palcach, jakby go parzyła. Był to płaszcz czarownika. Do jego kołnierza przyczepiona była głowa, wykonana z gipsu lub czegoś podobnego. – Popatrz – powiedział. – W środku umieścił maleńką lampkę. A cały płaszcz zawieszono na kawałku stalowego drutu, tak by figura mogła sama stać. Wtedy, gdy któryś z nas strzelił do niej, po prostu spadła na dół. Podejrzewam, że znajdziemy w płaszczu dziurę po kuli. – A wówczas gdy widzieliśmy go stojącego w bramie wjazdowej, też nikogo pod tym płaszczem nie było? – spytała Sharon, zerkając na nieprzyjemną maskę o pogardliwym uśmiechu. – Na pewno – odparł Gordon. – William przecież szedł z nami. Ale spójrz, w całej tej konstrukcji nie zmieściłby się nikt wyższy niż on. Sharon zaśmiała się. – Wiesz co? A ja byłam przekonana, że to prawdziwy duch