Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Ty nadzorowałeś poczynania tej grupy, prawda? Dlaczego ich nie ostrzegłeś? - To... - zaczął Grazian słabym głosem. - To wszystko działo się tak szybko... - A więc zagapiłeś się i zginęło czterech żołnierzy. - Głos Galwaya był ochrypły, lecz wściekłość prefekta szybko zmieniała się w przerażenie. Teraz inicjatywa należała do atakujących blackcollarów, a siły bezpieczeństwa nie reagowały odpowiednio szybko. Oczywiście były przygotowywane do tego rodzaju zadań, ale od lat nikt nie brał pod uwagę możliwości zaistnienia podobnej sytuacji. Czy będą potrafili zmobilizować się w ogniu walki? Galway nie był wcale tego pewien. Co do jednego nie miał jednak wątpliwości: atak na Piastę był tylko wstępem do katastrofy. Należało więc bezzwłocznie powstrzymać buntowników, zanim blackcollarowie zdążą zrealizować swoje plany. - Sierżancie, co mamy w powietrzu? - Osiem zwiadowców. Koordynują działania na ziemi. Tłum rozdzielił się, a każda grupa ma co najmniej jedną sztukę zdobytej broni. Ludzie zaczynają się zbierać także pod innymi bramami, ale jak na razie utrzymujemy ich pod kontrolą. Jednostki zwiadowcze nie mogły robić niczego więcej poza koordynacją. Na ich pokładach nie było broni odpowiedniej do przeprowadzenia ataku na tłum. Posiadały ją natomiast inne plinriańskie siły powietrzne. - Skontaktuj się z portem. Natychmiast potrzebuję ich patrolowców. - Wszystkich sześciu? - zapytał z powątpiewaniem Grazian. - Wtedy lotnisko pozostanie bez obrony. - Mają jeszcze ogrodzenie, prawda? Poza tym unieszkodliwianie rzeszy buntowników przy ich użyciu nie potrwa długo. A jeśli się za bardzo wystraszą, niech poproszą Ryqrilów o poderwanie w górę kilku Korsarzy. - Tak jest. - Chwila ciszy. - Nawiązałem łączność z oficerem dyżurnym lotniska. Kanał trzeci. Galway zmienił zakres i wydał odpowiednie rozkazy. * * * Nad miastem pojawiło się sześć lśniących patrolowców. Nadlatywały z północy, zastępując pękate jednostki zwiadowcze sił bezpieczeństwa, które przeszły na wyższy pułap, żeby zrobić im miejsce. Z samotnego, z rzadka porośniętego drzewami wzgórza dwa kilometry na wschód od Capstone Trevor Dhonau liczył patrolowce i z zadowoleniem kiwał głową. Galway nieco wcześniej niż przypuszczali wezwał z lotniska jednostki bojowe, ale to nie miało istotnego znaczenia. Wraz z Terrisem Shenem, odgrywając zgodnie z planem rolę muchołapki, już od niemal godziny znajdowali się na stanowiskach. Przykucnąwszy za celownikiem podwójnej wyrzutni rakiet, chromą nogę nienaturalnie odginając w bok, stary blackcollar pozwolił sobie na chwilę zadumy. Tak długo czekał na ten wybuch nieposłuszeństwa, iż miał ochotę na własne oczy ujrzeć jego zakończenie. Ale ktoś musiał wziąć na siebie rolę muchołapki, a lepiej, żeby był to on niż ktoś z dwiema zdrowymi nogami. Idunina mogła długo utrzymywać przy życiu, ale zniszczone tkanki wymagały innych środków, a odmowa dostarczenia ich przez kolabów stanowiła kolejny powód, dla którego należało działać. Dhonau uśmiechnął się, po czym odbezpieczył spust. Jeśli za ten zryw musiał zapłacić wyższą cenę niż ktokolwiek inny, to uznał, że trzeba to po prostu potraktować jako obowiązek dowódcy. Z pewnością Lathe wykonał swoje zadanie bez chwili wahania. Dhonau skrzywił się na myśl o samotnym, cierpliwym wyczekiwaniu przez Lathe’a na kontakt z wysłannikiem podziemia z innej planety, które wreszcie przyniosło rezultat. Senior blackcollarów wiedział, że ma w Lathe’em godnego następcę. Żywił nadzieję, że po dzisiejszym dniu pozostanie tak niewiele kawałków układanki, iż nowy główny dowódca zdoła je poskładać. * * * Już pora. Patrolowce krążyły nad Capstone w poszukiwaniu buntowników. Blackcollar odczekał, aż zawisną bez ruchu, po czym delikatnie nacisnął spust. Niewielki pocisk ziemia-powietrze wystrzelił z lewej rury, rozsypując wokół snop iskier. Dhonau błyskawicznie zmienił cel i ponownie nacisnął spust. Salwa przyniosła rezultat, na który Dhonau liczył tylko po cichu. Niebiesko-biała kula światła rozbłysła w miejscu, gdzie wisiał statek. Patrolowiec, najpierw odrzucony w bok, spadł na ziemię. Drugi, manewrując chaotycznie, by uniknąć zmierzającej w jego kierunku rakiety, wszedł wprost w trajektorię pocisku. Potężna eksplozja paliwa i uzbrojenia sprawiła, iż jednostka rozpadła się w locie, rozjaśniając błyskiem całe niebo. Siła wybuchu zepchnęła trzeci statek niebezpiecznie blisko ziemi, lecz jego pilot odzyskał panowanie nad sterami. W tym momencie ze stanowiska Shena, nieco na południowy-zachód, wystrzeliła kolejna rakieta i nie pozwoliła już patrolowcowi wzbić się wyżej. Nastąpiło to tak szybko, że huk wybuchu dotarł do wzgórza, gdy było już po wszystkim