Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
W miejscach połączeń drutów znajdowały się przedmioty przypominające tran- zystory i paski piezoelektrycznego materiału. Cały obiekt był kalkulatorem. Był także komputerem, kamerą, nadajnikiem radiowym, wszystko w cudowny sposób ujęte w delikatną jak muślin pajęczynę, którą można było zmiąć w dłoni. Był to zautomatyzowany żaglowiec, napędzany światłem. Dowód był oczywisty: we wszechświecie istnieje inteligentne życie podob- ne do samych Heechów! I to życie, które nie tylko jest inteligentne; ale życie zaawansowane technologicznie, życie, które sięgnęło gwiazd. Pojęli od razu, że to nadzwyczaj lekka sonda międzygwiezdna, kosmiczna wiązka siana, dryfują- ca w przestrzeni, by badać Galaktykę, za pomocą ciśnienia światła, badając inne gwiazdy i odsyłając raporty swoim twórcom drogą radiową, na ich ojczystą pla- netę. Ale gdzie była ich ojczysta planeta? Niestety, statek Heechów nie zmierzył dokładnie położenia pajęczyny w chwi- li jej przejęcia. Choć wiedzieli z dokładnością do kilku stopni, jak była ustawiona, te kilka stopni obejmowało jakieś sto milionów gwiazd, dalekich i bliskich. Przez następne stulecie każdy wyruszający w podróż statek Heechów, bez względu na to, gdzie się udawał, zabierał dedykowany odbiornik radiowy. Był on zawsze włączony i nadsłuchiwał tylko pieśni innych kosmicznych wiązek siana. I w końcu je znaleźli. Pierwsza z nich była uszkodzona i jej położenie nie było już doskonałe — ale nawet to pozwalało na ograniczenie wyboru zaledwie do jakiegoś miliona gwiazd, co stanowiło poprawę o dwa rzędy wielkości. A następnie odkryli jeszcze jedną, nowiuteńką, w doskonałym stanie, co zaowocowało znacznym ograniczeniem ich liczby. Rój sond badawczych Heechów wyruszył do tego rejonu Galaktyki. Nadal należało przeszukać mnóstwo gwiazd, ale zamiast milionów były ich teraz tylko setki. Przeszukali je wszystkie. Ta nie miała planet. Te znów tworzyły układ po- dwójny, gdzie na planetach nie mogło rozwinąć się życie, nawet gdyby istniały tam jakieś planety. Te znów były zbyt nowe i zbyt jasne, za młode, by dać szansę na wykształcenie się życia... I nagle odnaleziono właściwą gwiazdę. Nie była specjalnie imponująca. Była spopielała, zbyt mała i niepozorna, by być choćby gwiazdą neutronową. Owszem, znajdowała się na właściwym miej- scu. Miała też planety... ale setki tysięcy lat temu zamieniła się w nową. Wszyst- kie planety zostały wyżarzone na popiół. Nie zostało na nich nic żywego. Ale na czwartej planecie... dolinę przecinało zwałowisko gruzu, które kiedyś było tamą, tunel pogrzebany w zapadniętym zboczu góry — tak, właśnie z tego miejsca pochodziły kosmiczne wiązki siana. I po raz kolejny Heechowie przybyli za późno. Wyglądało to, pomyśleli sobie Heechowie, jakby ktoś latał po całej Galaktyce i unicestwiał jedną cywilizację za drugą, zanim Heechowie do nich dotarli. Albo zanim te cywilizacje były w stanie wysłać w przestrzeń międzygwiezdną żywych przedstawicieli własnego gatunku. I wtedy Heechowie dokonali ostatecznego, przerażającego odkrycia. Wysłali w kosmos ekspedycję pod wodzą uroczej samicy imieniem Tangens i cały potwor- ny obraz pojawił się przed nimi. Nie opowiem wam o Tangens. Nie zrobię tego dlatego, iż prędzej czy później opowie o niej Robin. On jesz- cze o tym nie wie. Sam jeszcze nie wie, że zaraz o tym usłyszy od kogoś, kto zna ją z pierwszej ręki. Już by o tym wiedział, gdyby pozwolił mi opowiedzieć sobie o tym kimś — czy, w istocie, o paru innych osobach, których obecność na Gate- way okaże się dla niego bardzo ważna. Ale Robin bywa strasznie uparty, kiedy próbuję mu powiedzieć coś, co naprawdę powinien wiedzieć. Oto cała historia. Przepraszam za dygresje. Niech wolno mi będzie dodać jesz- cze jedno. Nie jest to rzecz bez związku. Jakiś czas temu wydedukowałem, że choć „wiem", iż e do potęgi i razy pi jest równe minus l, nie rozumiałem „dlaczego". Chcę przez to powiedzieć, że nie ma żadnego intuicyjnego powodu, dla którego e (podstawa logarytmu naturalnego) podniesiona do potęgi i (pierwiastek kwadratowy z minus jeden) razy pi (stosunek obwodu koła do jego średnicy) powinien w ogóle przyjmować jakąś szczególną wartość, a co dopiero prostą ujemną liczbę całkowitą, jak minus jeden. Nie podchodziłem do tego zbyt otwarcie. Nie wiem dokładnie dlaczego tak jest, ale mam pewne podejrzenia. Niestety, wiążą się one z takimi zjawiskami, jak „brakująca masa" oraz zastanawiającym pytaniem dotyczącym tego, czemu w przestrzeni postrzegamy tylko trzy wymiary a nie dziewięć, a Robin po prostu nie będzie mnie słuchał, kiedy o tym mówię. Rozdział 4 Kto przybył na imprezę Na Gateway było jedno miejsce, które bezwzględnie musiałem odwiedzić. Kiedy już znudziło mi się dumanie nad tym wszystkim, nad czym musiałem dumać i słuchanie ludzi wołających: — Hej, Robinette, wyglądasz wspaniale! — poszedłem tam. To był Poziom Laleczka, Ćwiartka Wschodnia, Tunel 8, Pokój 51. Przez kilka koszmarnych i przerażających miesięcy był to mój dom. Poszedłem tam zupełnie sam. Nie chciałem odrywać Essie od jej leningradz- kiego kumpla, a poza tym ta część mojego życia, która rozegrała się w tej brudnej, ciasnej dziupli, nie była częścią, którą z nią dzieliłem. Stałem, gapiąc się, chłonąc to wszystko. Uaktywniłem nawet receptory, których zwykle nie używam, bo sam widok mi nie wystarczył. Chciałem poczuć smak i dotyk. Wyglądało to, pachniało i robiło wrażenie dość zaniedbanego, a ja prawie uto- nąłem w wielkiej, ciepłej fali nostalgii, która mnie zalała. Pokój 51 był sypialnią, którą dostałem, kiedy po raz pierwszy przybyłem na Gateway — Jezu! To było całe dziesiątki lat temu! Pokój trochę wysprzątano i w znacznym stopniu odremontowano. To już nie była dziura, w której przerażony poszukiwacz z Gateway ukrywał siebie i swój strach. Teraz należał do jakiegoś ledwo trzymającego się na nogach geriatryczne- go przypadku, który przybył na Pomarszczoną Skałę, gdyż właśnie tu miał naj- większe szansę na utrzymanie swojego zużytego ciała o chwilę dłużej. Pokój wy- glądał inaczej. Zamiast mojego starego hamaka wstawiono prawdziwe łóżko — może trochę za wąskie. Na jednej ze ścian zamocowano lśniący nowością komuni- kacyjny zestaw piezowizyjny, chowaną w ścianie umywalkę z prawdziwą bieżącą wodą i jakiś milion luksusów, których ja nie miałem. Przypadek geriatryczny od- kuśtykał stąd gdzieś, niewątpliwie na imprezę. Tak czy inaczej — nie było go tutaj. Miałem cały pokój dla siebie, z całym jego klaustrofobicznym luksusem rozmiarów szafy. Wziąłem głęboki „oddech". To była kolejna wielka różnica. Zapach znikł. Jakoś udało im się pozbyć te- go starego smrodu Gateway, który osiadał na ubraniach i skórze, mocno zużytego powietrza, którym oddychali już wszyscy inni, w którym się pocili i pierdzie- li, i tak przez całe lata