Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Mieszkał w Charters Towers, lecz nie spędzał tam zbyt wiele czasu. Objeżdżał po kolei wszystkie rancza, zwykle wszakże wiadomo było, gdzie go szukać. Miejscowy "telegraf bez drutu", jak określił to pastor, sprawiał, że wiadomości rozchodziły się lotem błyskawicy. Diamond słyszała, jak mówił do pani Buchanan: - Dziewczyna nie wygląda dobrze. - Oczywiście że nie! - odparła Cornelia. - Czego pan oczekuje? Trzeba czasu, żeby doszła do siebie. - Zajrzę znów do niej za kilka dni. Proszę ją tu zatrzymać. Wiem, że martwi się o matkę, ale nie jest jeszcze w stanie podróżować. - Nigdzie nie znajdzie lepszego miejsca na rekonwalescencję niż Caravale - oznajmiła dumnie pani Buchanan. - Naturalnie - mruknął lakonicznie doktor. Diamond była innego zdania. W tym domu wyczuwało się stałe napięcie, które nieco słabło, gdy w pobliżu kręcili się pracownicy rancza. Zwłaszcza rano gwar i ruch rozpraszał jej obawy, mężczyźni pokrzykiwali i żartowali, ustawiając się w kolejce po śniadanie, potem dosiadali koni i ruszali do pracy. Diamond z utęsknieniem czekała wieczora, kiedy zjeżdżali się z powrotem. Miała uczucie, jak gdyby ona i Perfy były bezpieczniejsze w obecności wszystkich tych nieznajomych ludzi. Stan Perfy się nie poprawiał. Po powrocie Palfreyman stwierdził u niej żółtą febrę. Była bardzo słaba i doskwierały jej potworne bóle głowy, oprócz tego coraz bardziej chudła. I właśnie teraz, kiedy naprawdę potrzebowała Diamond, tej zakazano wstępu do domu. - Jeszcze zobaczymy! - rzekła ze złością i pobiegła boso przez zakurzony majdan do sadu. Obeszła dom i cicho wspięła się na werandę pod otwartym, sięgającym podłogi oknem Perfy. Siatkowe firanki zwisały smętnie, jakby im także dokuczał upał. Perfy leżała nieruchomo na łóżku, przykryta tylko prześcieradłem. - Gorąco mi - poskarżyła się głosem tak słabym, jakby mówienie sprawiało jej zbyt wielki wysiłek. Diamond położyła jej rękę na czole. - Owszem, ma panienka gorączkę. A poza tym dziś jest straszna duchota. Zmoczyła ściereczkę w wodzie z dzbanka na umywalni i otarła twarz Perfy. Potem zauważyła na stole butelkę białego octu. Wiedziała, że biali używają octu do chłodzenia pacjentów w gorączce, toteż wlała pół butelki do miski z wodą i zabrała się do roboty. Obmyła całe ciało Perfy. Pani Beckman też tak robiła, kiedy Diamond była chora. Później wytarła Perfy do sucha ręcznikiem. Dziewczyna poczuła się nieco lepiej. - Proszę, połóż mi mokry okład na oczach - rzekła. - Głowa mi pęka. Biedna mama, zupełnie sama w Bowen. Jak myślisz, czy już wie o tatusiu? - Ona nie jest sama, panienko Perfy. Ma przyjaciół i sąsiadów. Zaopiekują się nią. Pani Tolley na pewno jej pomoże. Proszę też nie zapominać o Herbercie i kapitanie Cavourze. - Gdybym się nie uparła, żeby tu przyjechać, tatuś wciąż by żył! - załkała Perfy. - Proszę tak nie mówić. Pan Middleton sam chciał tu przyjechać. To nie wina panienki, ot, po prostu wola Boża. Diamond powtórzyła to, co mówiły białe kobiety, choć nie bardzo rozumiała, co ma z tym wspólnego Bóg. Już prędzej złe duchy, a tych było tu mnóstwo. Kiedy Perfy zapadła w nieco zdrowszy sen, Diamond wymknęła się z powrotem na werandę. Nagle podskoczyła ze strachu: czyjaś dłoń spadła jej na ramię. Pani Buchanan! - Czego tutaj szukasz, ty czarna wywłoko! - Cornelia uniosła rękę, by uderzyć Diamond, tak jak nieraz karciła aborygeńskie służące. Diamond jednak wyrwała się. Była wyższa od Cornelii. - Nie waż się mnie tknąć! - syknęła stłumionym głosem, nie chcąc obudzić Perfy. - Nawet nie próbuj! Pani Buchanan cofnęła się odruchowo, nie przygotowana na taką reakcję, wkrótce jednak odzyskała rezon. - Wynoś się i więcej się tu nie pokazuj! Nie wiem, co z ciebie za jedna, ale w moim domu nie będziesz rządzić. Trzymaj się z dala, bo inaczej każę cię wyrzucić z rancza! - Jestem pokojówką panny Middleton - oświadczyła Diamond, przypominając sobie, że połowa rancza należy do Perfy. - Panienka oczekuje, że będę się nią zajmować. - Nie chcąc przedłużać sprzeczki, ruszyła w stronę schodków, lecz pani Buchanan poszła za nią. - Będziesz robić, co mówię - wycedziła szyderczo - bo inaczej wyrzucę stąd was obie. Ją także! I co ty na to? To jest prywatny dom, nie szpital! Diamond uciekła. Cóż to za kobieta? Nie może tego zrobić! Perfy jest naprawdę ciężko chora. Wpadła do mleczarni i usiadła, dygocząc jak małe przestraszone zwierzątko w swojej norze. Co ona najlepszego zrobiła? Być może jej zachowanie przysporzy tylko Perfy kłopotów. Nie wiedziała, jak postępować z tymi dziwnymi ludźmi. Może powinna przeprosić... Czy wtedy pozwolą jej opiekować się Perfy? Mało prawdopodobne. Lepiej już udać się do obozu miejscowych Aborygenów i tam spytać o radę. Jak dotąd zdołała zamienić ledwie parę słów z tubylczą służbą: pokojówkami, ogrodnikami, stajennymi, mimo że jadła z nimi posiłki, przycupnięta pod długą wiatą. Nie czuła się tym pokrzywdzona, miała okazję ich poznać. To jednak, co dawano im do jedzenia, przyprawiało ją o mdłości. Wielkie gary zawierały przemieszane resztki posiłków: zupę, kości, sos, skrawki mięsa, nawet słodki krem, wszystko razem. Na tacach leżał czerstwy, stęchły chleb, wokół kłębiły się roje much, choć nikomu to widać nie przeszkadzało. Niedojedzone zlewki służba zabierała ze sobą do obozu. Diamond odkryła, że aborygeńskim rodzinom wydawano racje mąki, herbaty i cukru, ale te pomyje uważane były za wielki rarytas