Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Mikroskopijny Piu w jaskrawym „księżycowym” kombinezonie, starannie wybranym dla niego przez Bernadettę w sklepie z odzieżą dziecięcą o nazwie „Schwartzie-Morzie”. Superrabelaisowska Gargamella w drogocennym futrze, ożywionym sterczącą główką ukochanego Cookie. Enoch Aghast w czarnym meloniku i w ciężkim, niemożliwie radzieckim palcie z szalowym kołnierzem z karakułów. Sam górujący nad wszystkimi prezes z ogromną pelikanią grdyką, w której, zdawało się, zawarte są wszystkie obietnice skruszonego kapitalisty. No i cała reszta. Czytelnik może ich sobie łatwo wyobrazić bez dalszego opisywania. Pojawili się jacyś ludzie płynnie mówiący po angielsku, najprawdopodobniej z Wydziału Zagranicznego KC. Mr Korbach, w imieniu kierownictwa witamy pana i pańską grupę na radzieckiej ziemi. W chwili obecnej jest opracowywany grafik waszych spotkań stosownie do oczekiwań, jakie wyraziliście. Ktoś rzucił żart na temat pogody: zaczyna się zamieć, ale nie jest ona w stanie rozwiać naszej przyjaźni. Po drodze do Sali Poselskiej pojawiało się ich coraz więcej, a w sali to już w ogóle zapanował jakiś niesamowity ścisk. Saszy Korbachowi wydało się, że gdzieś tam mignął sam „Michaił”, tylko w peruce i z wąsami, to znaczy w postaci, w jakiej biegał po Pitrze latem 1917 roku człowiek, którego książki „Michaił” do dziś czytał przed snem. Dość szybko przyniesiono radzieckie wizy, podobne do cieniutkich plasterków gatunkowej szynki. Piu i Leibnitz wypili nieco szampana marki Sowietskoje Szampanskoje i wytrzeszczyli na siebie zdumione oczy. Teraz poprowadzono wszystkich na święte terytorium, któremu, jak ośmielamy się zauważyć, korzystając z autorskiej swobody, zostało jeszcze osiem miesięcy istnienia bez trzech dni. Kiedy posuwali się szklanymi korytarzykami, parę razy napotykali widok na główną poczekalnię. AJ pomyślał, że wygląda teraz dużo bardziej chujowo niż kiedyś. Ostatnim razem, to znaczy wiosną osiemdziesiątego drugiego, była jeszcze nowa, zaledwie dwa lata wcześniej zbudowała ją RFN z okazji Igrzysk Olimpijskich, a teraz się zestarzała: i szklane tafle pogubiła, i podłogę zachlapano czymś niezmywalnym, a wraz z tłumem wchodziły do środka kłęby mroźnej pary, tworząc zagrypioną, wódczaną atmosferę. Jednakże jako znak nowego w głębi stała zbita grupa demonstrantów z plakatami. - Czekają tam na was - powiedział facet z Wydziału Międzynarodowego z nieokreślonym, ale obrzydliwym uśmiechem. - Patrzcie, chłopaki, cały tłum nas wita! - radośnie zawołał Stanley. Bernadetta w biegu przejechała szczotką po jego rudej grzywie. Minęli jeszcze jeden zakręt i przez załatane kawałkiem dykty drzwi wyszli dokładnie na wprost owego stojącego niczym przed szturmem tłumu. Sasza Korbach o mało nie oślepł, zanim jeszcze włączono telewizyjne światła. Potężny błysk tłumu. Dziesiątki, jeśli nie setki kochanych, bliskich twarzy płonęło niesamowitą radością. „Sasza-a-a-a-a!” - westchnęła przestrzeń. Co najmniej tuzin plakatów powtarzał jego imię: „Sasza Korbach, hura!”, „Witaj, Sasza!”, „Saszka, znów jesteś z nami!”, „Jesteśmy z tobą, Sasza!”, „Sasza, Piter jest twój!”, „Sasza, ściska cię Arbat!”, a nawet „Karabach wita Korbacha” - ale największy i najbardziej jaskrawy, z jego własną roześmianą małpią gębą, głosił: „Saszka, twoje Błazny żyją!” W tym momencie zapłonęły reflektory paru dziarskich pieriestrojkowych programów: Wzgliad, WID, Piatoje kokso, i paru nowych, młodych anchormen - Listiew, Lubimow, Mołczanow, Swietlicznyj - rzuciło się ku niemu wraz ze swymi operatorami. Pomysł z wywiadem nie należał do najbardziej udanych. Tłum napierał, nie zwracając uwagi na media. Bohater dnia kołysał się w kolejnych objęciach niczym krążownik „Aurora” pośród fal po ucieczce z cieśniny Cuszima. Nagle wszyscy odstąpili. Na zwolniony placyk wyskoczyli, przy muzyce do dawnego spektaklu A-Z (Książka telefoniczna) błazny-pionierzy: Natalka Motałkina, Brązowy Mag Ełozin, Szurik Szurnięty, Lidka Grzechotnik, Tigrasza, Port Odessa, Mark Nawalony, pozostałych nie mogę sobie przypomnieć ze względu na wzruszający charakter momentu. Fikali koziołki, nie bojąc się osteoporozy, kręcili salta, nie zwracając uwagi na niewydolność naczyń, robili szpagat, w nosie mając problemy ginekologiczne i urologiczne. Uwaga, sam Saszka zdejmuje swoje zahartowane w bojach angielskie palto (on już tu w nim chodził, dacie wiarę?) i przyłącza się do bachanaliów. „Kręcić! Kręcić!” - krzyczą do swoich operatorów pieriestrojkowi władcy myśli. Ktoś wtyka mu w rękę gitarę. „Saszka, to twoja, w siedemdziesiątym piątym ci ją zabrałem, kołki podciągnięte!” Z tłumu lecą tytuły jego starych piosenek:,?achalin, Sasza!”, „Walnij Otchłani”, „Dawaj Delikatesyl” I Sasza wali, rąbie i daje ku ogólnemu zachwytowi, jeśli nie szaleństwu ukochanej publiczności. Obserwując z kąta opisywaną scenę, rozgrywającą się wśród fontann radzieckiego szampana, naciągając czapkę z kociego futra na i tak ucharakteryzowaną twarz, M. Gorbaczow rozmyślał. Nie, nie pomyliliśmy się co do Saszy Korbacha. Nieoczekiwanie znalazł się na pierwszej linii ruchu