Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Deszcz bębnił o saylxy~.. kiedy siedzieli tak naprzeciwko siebie przy stole, w atmosferze jakigj$~ intymności, która nagle zaistniała między nimi. - Sean, zawsze ehciałam cię o coś zapytać. - O co? -- Nigdy nie wspomniałeś o żadnej dziewczynie w twoim życiu..~.~. 246 ,~,W: Zawahała się. - Czy to z powodu Sally? W końcu nie była twoją prawdziwą siostrą. - Jeżeli o mnie chodzi, była nią i zawsze będzie. - Zapalił papierosa, zakaszlał lekko i przerwał. - Po co, u diabła, ja palę to świństwo? - Zdusił papierosa w popielniczce. - W Belfaście miałem dziewczynę. Nazywała się Mary Costello. Miła dziewczyna, katoliczka. Oczywiście, rodzina nie aprobowała naszej znajomości. W gruncie rzeczy tam, gdzie mieszkała, nikt tego nie aprobował. To była bardzo prorepublikańska dzielnica. - Przecież jesteś katolikiem - zdziwiła się. - Ale byłem również żołnierzem armii brytyjskiej. Dość, że pewnej nocy dobrały się do niej miejscowe kobiety. Ogoliły jej głowę, wy- smarowały ją smołą i oblepiły pierzem, a potem zostawiły przywiązaną do latarni. Rano znalazł ją wojskowy patrol i zawiózł do szpitala. - Egan wstał i spojrzał przez okno. - Utopiła się w rzece. Lagan tego samego dnia, kiedy wypisano ją ze szpitala. Poczuła nagle w oczach piekące łzy. - Jak ludzie mogą być tak okrutni? - To nie ludzie są temu winni, ale życie i to, co ono z ludźmi wyprawia - odparł Egan. - Stawia ich w sytuacjach najparszywszych z ~możliwych i nie pozostawia im najmniejszego wyboru. Gdy się odwrócił, na jego twarzy malowała się udręka. Wstała, obeszła stół i objęła go. - Czy jest aż tak źle? - Nie może być gorzej -.odpowiedział: -~ No to zabierajmy się da roboty. - Pociągnęła go d.o stołu i usiedli oboje. - Ta fotógrafia, którą dał ci Leland Barry, kiedy mu groziłeś. Fotografia ze spotkania w Larne. Właśnie miałeś mi ją pokazać, kiedy schwycił za pistolet, a pofem wdarli się ci z RUC: Masz ją nadal przy sobie? - Tak. - Ale nic o niej nie powiedziałeś Tony'emu i Fergusonowi. Dlaczego? - Dlatego, że jui im nic do tego. Od tej pory to sprawa osobista. - Kurierem, którego przysłał Smith, była kobieta. Tak przecież powiedział Barry? - O tak - skinął głową Egan. - To z całą pewnością kobieta. Wyjął fotografię z kieszeni i przesunął po stole w stronę Sary. Na zdjęciu widać było Murtagha opartego o pachołek na przystani w Larne. Rozmawiała z nim siwowłosa kobieta w zimowym płaszczu. Ida Shelley. 247 - O mój Boże! - powiedziała Sara. Twarz Egana była nienaturalnie spokojna. - Naprawdę jest moją kuzynką: Oczywiście, kiedy byłem dzieckiem, nazywałem ją ciocią i dla Sally również była zawsze ciocią Idą. Sara czuła ból w równym stopniu jak Egan. Jednocześnie uświadomiła sobie, że wzbiera w niej głęboki, palący gniew, narastająca gdzieś od wewnątrz głucha wściekłość. - Zrób głęboki wdech, Sean. - Trzymała go mocno za obie ręce. - Cioteczka Ida. - W jego oczach pojawiły się łzy. - Cioteczka, którą Sally tak kochała. - Uwolnił jedną rękę i wyrżnął nią w stół. - Czy to nie jest najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałaś? - Nie - odpowiedziała, już zupełnie uspokojona. - Na pewno nie najśmieszniejsza. Wła§ciwie to uważam, że chyba najgorsza. - Wstała. - Poczekaj na mnie. Wrócę za chwilę. Przeszła do saloniku, podeszła do biurka i zadzwoniła po taksówkę. Potem otworzyła szutladkę w sekretarzyku i wyjęła podarowanego jej przez Jocka White'a Walthera PPK. Sprawdziła go starannie, tak jak ją uczył, potem wsunęła dó torebki i wróciła do kuchni. - Chodź, Sean, zamówiłam taksówkę. Pojedziemy zobaczyć się z Idą - odwró~t się i poszła przodem. Jago połączył się z kontaktowym telefonem, obserwując jednoc~Cśnie odjeżdżającą ulicą taksówkę. Gdy telefon zadzwonił, natychmiast podtubsł słuchawkę. - O co chodzi? - spytał Smith. -~ Jeśli masz łzy, gotuj się je przelać - odparł Jago. - To Szekspir, stary, .ale bardzo na miejscu w pańskiej sytuacji. - O czym, u diabła, pan mówi? - zapytał Smith. - Cói, nie tylko załatwili pańskiego prryjaciela Barry'ego i wró~iii cali i zdrowi, ale również mają fotografię, którą Barry ofiarował im dzięki, jak sądzę, niewielkiej perswazji. - Jaką fotografię? - Och; kuriera, którego pan wysłał, żeby spotkał się ~ z kiń1~ w Larne. No i kto okazał się tym kurierem, niech pan zgadtuie? 1da Shelley! - Jago roześmiał się. - Czy nie uważa pan tego za raczej zadziwiające? _~.,~,-,. 248 - Nie - odparł Smith. - Sądzę, że jest już najwyższa pora, ixbyśmy się spotkali. Jago nie miał czasu wziąć prysznic, ale zmienił koszulę na świeżą - z białej bawełny, idealnie wykrochmaloną - i precyzyjnie zawiązał krawat w barwach pułku. Potem otworzył jedną ze swych walizek, podniósł fałszywe dno i wyjął zadziwiający szczegół odzieży. Była to wykonana przez Wilkinson Sword Company kamizxlka z nylonu i tytanu; która od wielu lat znajdowała się w jego posiadaniu. Mogła powstrzymać pocisk kalibru 0.45 wystrzelony nawet z najmniejsźej odległości. Nałożył j~; umocował starannie, potem włożył marynarkę, a na końcu płaszcz. Sprawdził Browninga, wsunął go do jednej kieszeni, tłumik do drugiej i był już gotów. Starannib przesunął szczotką po włosach i uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze. - Cóż za cholerny ostatni akt, stanowczo nie mógłbym go opuścić. Wyszedł