Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Benjaminie, wyprowadź nas. Wkrótce byliśmy już na powierzchni. Mieliśmy dotrzeć w  pobliże Empire State Building w  chwili, gdy komandosi już prawie opanują sytuację wewnątrz gmachu. Po osiągnięciu celu należało wykonać podejrzanie prosty rozkaz: przegrupować się i  skierować na północ, ku Sto Drugiej ulicy. Posuwając się dalej, mieliśmy w  jakiś sposób odzyskać hydroplany i  wrócić do domu. Spokoju nie dawała mi myśl, że czeka nas być może nie tylko torowanie sobie walką drogi ku nadrzecznemu hangarowi, ale także przykra niespodzianka – na przykład rozebrane silniki lub pocięte kable, uniemożliwiające start maszyn. W  takim przypadku bylibyśmy w  potrzasku. Co dalej? Miałem nadzieję, że Sam Dymes przygotował plan awaryjny na taką okazję. Rozejrzałem się dookoła. Ulica i  chodniki były pełne samochodów i  pieszych; wysokie budowle kąpały się w  popołudniowym słońcu. Na pozór był dzień, jakich wiele miałem okazję przeżyć w  Nowym Jorku. Ale wiedziałem, że zaledwie kilka kilometrów dalej rozpoczęła się zażarta bitwa o  stanowiska artyleryjskie. Marni szła obok mnie ze spuszczoną głową, starając się ukryć bliznę za woalem długich rudych włosów. Kilka kroków przed nami długim, spokojnym krokiem szedł Gabriel. – Hej, Gabe! – zawołał znienacka kierowca jednej z  taksówek. – Nie widziałem cię od tygodni... Gdzieś ty się podziewał? Zdenerwowany, podświadomie napiąłem mięśnie brzucha. Gabriel był z  pewnością poszukiwany w  Nowym Jorku. Gdyby rozpoznał go policjant, czekałaby nas strzelanina znacznie wcześniej, niż sobie tego życzyliśmy. Gabriel jednak najspokojniej w  świecie przystanął i  pochylił się w  stronę okna samochodu. Uśmiechnięty i  zrelaksowany, wymienił kilka słów z  kierowcą, po czym spojrzał na zegarek. Jak się domyślałem, mówił mężczyźnie, że bardzo się spieszy. Na szczęście na najbliższym skrzyżowaniu światła zmieniły się na zielone i  kolumna samochodów musiała potoczyć się naprzód. Gabriel szedł dalej, lecz teraz znacznie uważniej przyglądał się twarzom przechodniów i  mijającym nas pojazdom. Przycisnął też do piersi futerał od gitary, by w  razie potrzeby móc błyskawicznie otworzyć pokrywę. Rozsunąłem zamek torby i  spojrzałem w  dół, na oksydowaną stal lufy. Przymknąłem suwak na tyle, by żaden z  przechodniów nie zauważył broni. Byłem gotowy do akcji. Tymczasem jednak życie wokół nas toczyło się normalnym torem: ludzie siedzieli w  ogródkach kawiarnianych, sącząc kawę, jakiś chłopak sprzedawał gazety na rogu ulicy, a  światła na skrzyżowaniu zmieniały się zwyczajnym rytmem. Sygnalizatory dla pieszych błyskały zielonym IDŹ lub czerwonym STÓJ... a  my wędrowaliśmy spokojnie wraz z  posłusznie reagującym tłumem. Było tak normalnie, że pomyślałem: „Coś jest nie tak. Odwołali atak i  całą akcję diabli wzięli...”. Gabriel jednak maszerował dalej dobrych dwadzieścia metrów przede mną, a  za nami, w  parach i  pojedynczo, szli pozostali Leśnicy, starając się nie wyróżniać z  tłumu. Zaschło mi w  ustach tak bardzo, że gdy wreszcie dotarliśmy do Piątej Alei, język przylgnął mi do podniebienia. Od Empire State Building dzieliło nas nie więcej niż czterysta metrów. Widziałem już strzelistą białą wieżę gmachu, wznoszącą się majestatycznie i  spokojnie nad tętniącym życiem miastem. Nie dostrzegłem żadnych śladów walki. Słyszałem tylko klaksony samochodów, nawoływania sprzedawcy precli i  muzykę dochodzącą z  otwartych drzwi sklepu z  odzieżą. I  ani jednego wystrzału. Gabriel tymczasem wyglądał na człowieka wracającego do domu i  marzącego wyłącznie o  zimnym piwie. Kiedy spodziewałem się już, że bez kłopotów dojdziemy do bram Empire State Building, nagle rozpętało się pandemonium. Gabriel stanął jak wryty i  spojrzał na mnie. Nie podobał mi się wyraz jego twarzy: mieszanina zdumienia i  wzburzenia. Podbiegłem bliżej, szukając źródła dzikich wrzasków, które rozległy się gdzieś w  pobliżu. I  wtedy zobaczyłem. Wrzawa nie miała nic wspólnego z  atakiem na Empire State Building. Z  jednej z  bocznych ulic pędziła ku nam fala przerażonych ludzi. Żółta taksówka wjechała na chodnik i  z rykiem klaksonu mknęła w  naszą stronę. Ciężarówka, manewrująca w  tłumie ludzi, zderzyła się z  autobusem. W  zdumieniu obserwowałem statecznych zazwyczaj nowojorczyków, w  panice przebiegających przez Piątą Aleję i  znikających w  przecznicy. Zbiorowy sprint wydał mi się czymś zupełnie bezsensownym. – Co się dzieje? – spytałem, stając obok Gabriela. – Nie wiem. – Nie słyszę strzałów. – Ja też nie. – Więc przed czym tak uciekają? – Pojęcia nie mam, ale cokolwiek to jest, śmiertelnie ich przeraziło. W osłupieniu obserwowaliśmy owładniętych paniką ludzi. W  pośpiechu porzucali torby, nesesery i  siatki z  zakupami. Wielu pogubiło nawet buty. Ale przed czym tak uciekali? Wyszedłem na ulicę i  stanąłem między samochodami powstrzymanymi przez wciąż napływający z  przecznicy tłum. Z  bocznej uliczki wyskoczyła nagle ciężarówka i  z impetem uderzyła w  jeden ze stojących na Piątej Alei wozów. Teraz jezdnia zakorkowała się na dobre. Przecisnąłem się między samochodami, by spojrzeć w  głąb przecznicy. Masy nowojorczyków wciąż się z  niej wylewały; wielu potykało się i  padało, by już nigdy nie powstać. Następni przewracali się o  ciała leżących i  tak narastała stopniowo splątana masa ludzkich ciał