Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Od kogo zacznie się rzeź? Od Amerykanów, Brytyjczyków? Czternastu, szesnastu Amerykanów — przeliczył to brutalnie na siedem do ośmiu godzin. Jeśli zaczną o czwartej, a rządy pozostaną nieugięte, o północy zaczną mordować Brytyjczyków. W jakiej kolejności będą to robić? Najpierw mężczyźni? Losowo? Alfabetycznie? Tricia nazywa się Maitland. W samym środku alfabetu. Czy dożyje świtu? Wyobraził sobie, że stoi na ciele Tricii, aby chronić swe poranione stopy, i zadrżał. Będzie musiał wygłosić wykład. Taka jest różnica pomiędzy małpą a istotą ludzką. Koniec końców ludzie są zdolni do altruizmu. Dlatego właśnie nie jest małpą. Oczywiście, było więcej niż prawdopodobne, że gdy wygłosi wykład, jego słuchacze dojdą do wniosków wręcz odwrotnych — że Franklin działa dla własnego interesu, że ratuje swą własną skórę za pomocą obrzydliwej służalczości. Lecz to jest właśnie charakterystyczne dla altruizmu, że zawsze może zostać źle zrozumiany. A poza tym potem wszystko wszystkim wyjaśni. Jeśli będzie jakieś potem. Jeśli będą wszyscy. Gdy nadszedł zastępca, Franklin poprosił o ponowne widzenie z przywódcą. Zamierzał zażądać zapewnienia bezpieczeństwa Tricii i jemu samemu w zamian za wykład. Zastępca przyszedł jednak tylko po odpowiedź, a nie w celu podjęcia rozmowy. Franklin tępo skinął głową. I tak nigdy nie był zbyt dobry w negocjacjach. O czternastej czterdzieści pięć zabrano Franklina do jego kabiny i pozwolono mu się umyć. O godzinie piętnastej wszedł na salę wykładową i stanął przed najbardziej agresywną publicznością w swym życiu. Nalał z karafki szklankę nieświeżej wody, której nikomu nie chciało się zmienić. Pośród słuchaczy wyczuł wzbierające wyczerpanie, przypływ paniki. Po zaledwie jednym dniu mężczyźni zdawali się niemal brodaci, kobiety skulone w sobie. Już wyglądali na innych ludzi, a w każdym razie innych niż ci, z którymi Franklin spędził dziesięć dni. Może dzięki temu łatwiej będzie ich zabić. Zanim pojawił się w napisach końcowych jako autor tekstu, Franklin stał się fachowcem w jak najbardziej przekonującym przedstawianiu pomysłów innych ludzi. Jednak jeszcze nigdy scenariusz nie napawał go takim niepokojem, jeszcze nigdy reżyser nie narzucił takich warunków, jeszcze nigdy wynagrodzenie nie było tak osobliwe. Gdy się zgodził na wykonanie tego zadania, wmówił sobie, że z pewnością znajdzie sposób na przekazanie słuchaczom, iż działa pod przymusem. Wymyśli jakąś sztuczkę, jak z fałszywymi tablicami minojskimi, bądź też uda taki entuzjazm dla narzuconej mu sprawy, że ironia nie ujdzie niczyjej uwagi. Nie, to się nie sprawdzi. „Ironię — zwierzył mu się kiedyś pewien leciwy producent telewizyjny — można zdefiniować jako to, czego ludzie nie załapują.” A w obecnych okolicznościach pasażerowie z pewnością nie będą się za nią rozglądać. Dodatkowo utrudniała sprawę pomoc fachowa zastępcy dowódcy, udzielił mu on bowiem szczegółowych instrukcji i dodał, że w wyniku jakiegokolwiek od nich odstępstwa nie tylko panna Maitland pozostanie Brytyjką, ale także irlandzki paszport Franklina straci ważność. Ci to umieją negocjować, skurwiele. — Miałem nadzieję — rozpoczął — że gdy następny raz zwrócę się do was, będę mógł na powrót podjąć dzieje Knossos. Niestety, jak wiecie, okoliczności się zmieniły. Mamy wśród nas gości. — Przerwał i spojrzał w dół sali między rzędami krzeseł na przywódcę, który stał przy podwójnych drzwiach ze strażnikiem z każdej strony. — Wszystko się zmieniło. Znajdujemy się w rękach innych. Nasz... los nie należy już do nas. — Franklin zakasłał. To nie było dobre. Już ucieka się do eufemizmów. Jedynym obowiązkiem, jedynym intelektualnym obowiązkiem, jaki na nim spoczywał, było mówić możliwie bezpośrednio. Franklin chętnie by się przyznał, że ma duszę wodzireja, który stanąłby na głowie w wiadrze śledzi, jeśli podniosłoby to o kilka tysięcy liczbę widzów, ale gdzieś głęboko zachowało się w nim odczucie — połączenie podziwu i wstydu — dzięki któremu darzył specjalnym szacunkiem tych pracowników mass mediów, którzy byli całkowicie odmienni od niego, tych, którzy mówili spokojnie, własnymi słowami, którzy umieli zdobyć autorytet u słuchaczy. Franklin, który wiedział, że nigdy nie będzie taki jak oni, chciał teraz złożyć hołd ich przykładowi. — Poproszono mnie, abym wyjaśnił wam, co się dzieje. Abym wyjaśnił, dlaczego znajdujecie się — znajdujemy się — w obecnej sytuacji. Nie jestem fachowcem od spraw politycznych Bliskiego Wschodu, lecz spróbuję wyrażać się możliwie jasno. Na początek powinniśmy chyba cofnąć się do dziewiętnastego wieku, na długo przed powstaniem państwa Izrael... — Franklin stwierdził, że wpadł już w swój dawny rytm, jak miotacz w krykiecie. Czuł, że publiczność zaczyna się rozluźniać. Okoliczności były niezwykłe, ale snuto przed nimi opowieść, toteż zbudził się w nich odwieczny instynkt słuchaczy, którzy chcą, by gawędziarz opowiedział im historię do samego końca, by wyjaśnił im świat. Hughes przedstawił wiek dziewiętnasty jako idylliczny, z wędrownymi pasterzami owiec i tradycyjną gościnnością, dzięki której można było spędzić w czyimś namiocie trzy dni, zanim gospodarz spytał, co przybysza sprowadza. Mówił o wczesnych osadnikach syjonistycznych i o zachodnich koncepcjach własności ziemi. O Deklaracji Balfoura. O żydowskiej emigracji z Europy. O drugiej wojnie światowej. O tym, jak Arabowie płacą za europejskie poczucie winy na tle zagłady Żydów. Jak Żydzi nauczyli się od swych hitlerowskich prześladowców, że aby przetrwać, trzeba się zachowywać jak oni. O ich militaryzmie, ekspansjonizmie, rasizmie