Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— A oto cośmy po drodze znaleźli. — Zanieście go tu, do tej komórki — wskazała Lucy. Pochyliwszy się, odgarnęła kożuch, z którego wynurzyła się twarz, składająca się głównie z wielkich wytrzeszczonych, czarnych oczu i skóry ciemnej, zżartej bezustannymi ukąszeniami mrozu, ściśle przylegającej do kości. — Przecież to Alonzo! — wykrzyknęła. — Biedny, zagłodzony wariacie. — Oto człowiek z drugiego brzegu rzeki — mruknął Kurzawa do Brecka. — Znaleźliśmy go plądrującego schowek, który prawdopodobnie zrobił sobie Harding — tłumaczył jeden z nowo przybyłych. — Żarł surową mąkę i zamarzniętą wędzonkę. Jakeśmy go złapali, krzyczał i piszczał jak jastrząb. Spójrzcie tylko na niego. Jest zagłodzony i na pół zmarznięty. Kipnie lada chwila. W pół godziny później, kiedy naciągnięto kożuch na nieruchomy kształt w komórce, Kurzawa zwrócił się do Lucy. — Pani Peabody! Gdyby pani nie wzięła mi tego za złe, z chęcią wsunąłbym jeszcze jeden taki „steak”. Tylko proszę jeśli łaska, żeby był grubszy i nie tak wysmażony. GONITWA O PIERWSZE MIEJSCE I — Ha! Wkładajże te pyszne łachmany! Krótki przyglądał się swemu wspólnikowi z udaną niechęcią, zaś poirytowany Kurzawa na próżno wygładzał fałdy na spodniach, jakie właśnie włożył. — Jak na ubranie kupione z drugiej ręki — mówił dalej Krótki — leży dobrze. Ile zapłaciłeś? — Sto pięćdziesiąt — odpowiedział Kurzawa — Ten człowiek był prawie mego wzrostu. Myślałem, że robię dobry interes. Czego tak łazisz dokoła mnie? — Kto? Ja? Ani mi w głowie. Myślałem tylko o pewnym pożeraczu mięsa, który przyjechał do Dawsonu na krze lodowej, bez żywności, w jednym komplecie bielizny, w parze podartych kierpców i w ubraniu, które wyglądało, jak gdyby przeszło rozbicie się „Hesperusa”. Byczo wyglądasz, luby wspólniku, byczo! — Cóż jeszcze? — zapytał cierpliwie Kurzawa. — Jak jej na imię? — — Tu nie ma żadnej „jej”, mój kochany! Jeśliś ciekawy, to dowiedz się, że jestem zaproszony na obiad do pułkownika Bowie. Cały kłopot w tym, mój Krótki, że mi zazdrościsz, że ja będę dziś w wytwornym towarzystwie, a ciebie nie zaproszono. — Nie spóźnisz się? — zapytał ironicznie Krótki. — Cóż to znaczy? — Pytam, czy się nie spóźnisz na obiad? Zdaje mi się, że jak tam przyjdziesz, będą już siedzieli przy stole. Kurzawa ze sztucznym sarkazmem zaczął mu coś tłumaczyć, kiedy naraz zauważył ironiczny błysk w jego oczach. Wobec tego ubierał się dalej, zgrabiałymi palcami z trudnością zawiązując krawat na kołnierzu miękkiej, wełnianej koszuli. — Żałuję bardzo, że właśnie niedawno temu posłałem do pralni wszystkie swoje koszule z twardym gorsem — mruknął Krótki ze współczuciem — Chętnie bym ci służył. A tymczasem Kurzawa mocował się z parą trzewików. Wełniane zimowe skarpetki były tak grube, że nie mógł trzewików włożyć. Spojrzał błagalnie na Krótkiego, ten jednak potrząsnął przecząco głową. — Nic z tego, nawet gdybym miał cienkie skarpetki, nie pożyczyłbym ci. Wracaj do kierpców, wspólniku. Odmrozisz sobie palce nóg w takim lekkim obuwiu. — A kupiłem je z drugiej ręki za piętnaście dolarów. — Zdaje mi się, że tam wszyscy będą w kierpcach. — Ależ tam będą także panie. Krótki. Będę musiał siąść i jeść razem z prawdziwymi, żywymi paniami — z panią Bowie i jakimiś innymi jeszcze. Sam pułkownik mi powiedział. — Wielkie rzeczy, kierpce apetytu im nie odbiorą — twierdził Krótki. — Ciekaw jestem, czego pułkownik od ciebie chce? — Nie wiem. Musiał może coś słyszeć o tym, że odnalazłem Jeziora Niespodzianek. Spuścić je — to fortuna. A Guggenheimowie chcą da ; pieniądze na koszty. — Moim zdaniem o to idzie. Zupełnie słusznie, bierz kierpce. Słuchaj, to ubranie jest trochę zmięte i odrobinę za ciasne na ciebie. Nie obżeraj się zanadto. Jak zaczniesz jeść, z pewnością trzaśnie. Jakby któraś z tych bab puściła chusteczkę, zostaw, niech leży. Nie schylaj się. W ogóle zapamiętaj sobie, cokolwiek byś chciał robić — nie rób tego. II Jak przystało na doskonale opłacanego eksperta i przedstawiciela wielkiej firmy Guggenheimów, pułkownik Bowie mieszkał w jednym z najwspanialszych domów Dawsonu. Dom ten zbudowany z ręcznie ciosanych belek był tak ogromny, że znajdował się w nim wielki salon, który naprawdę służył tylko do przyjmowania gości i do niczego więcej. Na podłodze z nieheblowanych desek leżały skóry niedźwiedzie, a ściany ozdobione były rogami łosi i renów. Tu huczał ogień na kominie i w wielkim piecu, opalanym drzewem. I tu znalazł Kurzawa śmietankę Dawsonu — nie tylko śmietankę milionerów, ale sam kwiat górniczego miasta, którego ludność rekrutowała się ze wszystkich stron świata, — ludzi jak Warburton Jones, słynny podróżnik i pisarz, Consadine, kapitan konnej policji, Haskell, komisarz kopalni złota Zachodnio–Północnego Terytorium, wreszcie baron von Schroeder, ulubieniec cesarza, międzynarodowej sławy pojedynkowicz. I tu właśnie znalazł czarującą w wieczorowej sukni Joy Gastell, którą swego czasu spotykał tylko na szlaku w kożuchu i w kierpcach. Tak się jakoś złożyło, że przy stole siedział obok niej. — Czuję się, jak ryba na piasku — zwierzał się jej