Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– Nie możesz przycisnąć bezpośrednio starego albo tego drugiego? – spytał Luke. – Nie bardzo. – Czyżby twoi chłopcy wyszli już z wprawy? Może potrzebujesz pomocy? Jeśli potok jest dobry, to my z Halem bardzo chętnie... Mc Gowan roześmiał się. – To na nic. Nie chodzi tym razem o siłę. – No, to o co, Ned? Czyżbyś już nie miał zaufania do dawnych kumpli? Mc Gowan milczał chwilę. Oczywiście, przed tymi dwoma nie musiał ukrywać wszystkiego, a przynajmniej niektórych rzeczy. No, bo o Snowdenie..., tak, o Snowdenie nie musieli wiedzieć do końca. Jeszcze raz popatrzył na nich uważnie. – Sprawa jest prosta, chłopcy. Stary ma dobry potok, ale nie ujawni go nikomu. Ten drugi też. Siłą nic się tu nie zrobi. Można ich jedynie na zawsze uciszyć bez żadnej korzyści. Wtedy szukaj wiatru... Na szczęście stary wpadł na genialny dla mnie pomysł i sprowadził córkę i syna. Siedzą teraz w Yale i nie wiedzą, gdzie obraca się ojczulek. Miał tu po nich przyjechać Dan, ale się nie zjawił i pewno się nie zjawi. Denerwują się więc i niecierpliwią. Mieszkają u Mc Leana, który jutro wraca do Kamloops. Zostaną sami. Gdy Mc Lean powie im dzisiaj, gdzie obraca się ich stary, nie wytrzymają i pofruną do niego. Może ich nawet ktoś z naszych zaprowadzi. A wtedy wystarczy poczekać, aż pójdą nad potok. Rozumiecie? Luke gwizdnął przez zęby. – Sprytnie to wykombinowałeś, Ned. Tylko czy Mc Lean nie da im paru, czy chociażby jednego swojego przewodnika. To, jak słyszeliśmy, szczwany lis. – Może by i dał, ale tak się złożyło, że chwilowo nie ma nikogo. Dopilnuję, żeby i potem nie znalazł. Parę chwil trwało milczenie. Każdy z mężczyzn przeżuwał własne myśli. W końcu Luke strzepnął z kolan trawę i spytał: – Naprawdę nie będziesz nas potrzebował w tej robocie? – Nie, poradzę sobie z tymi, którzy są na miejscu. Tu nic po was. Kiedy dostaniemy potok, paru chłopaków zajmie się płukaniem, a reszta wolnych będzie musiała się przenieść do Similkameen i do kraju Kootenay. Musicie przygotować im grunt. To wasze zadanie. Rozejrzeć się i ustalić tych, którzy kopią na najlepszych działkach. A przed zimą, nim zdążą wysłać złoto, załatwimy sprawy po naszemu. Kiedy się już usadowicie, przyślijcie wiadomość, gdzie w razie potrzeby was szukać. Swoją dolę z działki Snowdena dostaniecie. Aha, i nie wdawać się w niepotrzebne burdy. Podobno ten samozwańczy gubernator z Victorii wydał zarządzenie, żeby tych, co sięgają po pistolet nie we własnej obronie, po prostu wieszać. I zdaje się, wyznaczył już sędziów. Lepiej nie wchodzić im zbytnio w oczy. Hal przeciągnął się leniwie i drapieżnym ruchem dotknął pistoletu. – To nic nowego. Tam na południu też powybierali szeryfów i co? Paru odważniaków mniej i po ambarasie. A tutejsi pewno nie potrafią jeszcze trzymać dobrze spluwy w garści. Poradzimy sobie. Możesz być spokojny. Ale słyszeliśmy po drodze, że masz kłopoty z Fiferem. Podobno zaczyna cię trochę przyciskać? – Tak, próbuje, ale to nic groźnego. Poradzę sobie. – Znów na jakiś czas zapadło milczenie. Wreszcie Mc Gowan wstał i wyciągnął rękę. – Bywajcie! Czekam na wiadomości. – Trzymaj się, Ned. Załatw szybko sprawy ze Snowdenem i przyjeżdżaj nad Similkameen. 83 Rozdział dziewiąty Powiedz tylko: Chinook! Bob chwilę nasłuchiwał, ale dobiegający z sąsiedniej izby równy oddech siostry upewnił go, że musiała spać mocno. Było zresztą jeszcze wcześnie. Dochodziła czwarta, Nie chcąc budzić Bess, wymknął się cicho do kuchni i zamknął za sobą drzwi. Dopiero tam zapalił świeczkę. Na szczęście spiżarnia zaopatrzona była dobrze, toteż bez trudu wypatrzył spory połeć dobrze przypieczonej baraniny, z którego odkroił sobie parę plastrów. Zgarnął kilka podpłomyków, które Bess piekła wieczorem, zawinął to starannie w czystą szmatkę i włożył do dużej wędkarskiej torby. W sieni zdjął z kołka pas z pistoletem i zapiął dokoła bioder. Niepewnie sięgnął po karabin, ale zważywszy go w ręku, z powrotem odłożył na miejsce. Broń była ciężka i w drodze stanowiłaby pewno najzupełniej niepotrzebny balast. Nie zamierzał polować na śnieżne kozy, gdyż z nadejściem wiosny wyniosły się w wyższe partie gór, a niedźwiedzia w pobliżu osady nie widziano już od dawna. Przerzucił przez ramię torbę z prowiantem, odsunął skobel u drzwi wejściowych i wychodząc ustawił go tak, że przy zamykaniu drzwi opadł ponownie uniemożliwiając ewentualnym nieproszonym gościom dostanie się do domu z zewnątrz. Z komórki, w której Mc Lean trzymał drzewo na opał, wyciągnął długie mocne wędzisko i parofuntowy worek z rybami. Tutejsi wytrawni wędkarze twierdzili, że jeśli chce się mieć dobre połowy, to nawet łososia trzeba najpierw zanęcić. Początkowo nie bardzo w to wierzył, ale rychło przekonał się, że mieli rację. Worek z filetami olakona wrzucił do torby, zamknął komórkę i w parę chwil potem znalazł się na pustej o tej porze drodze. Wokół panowała cisza. W saloonie Molly wygaszono wszystkie światła. Trwały w uśpieniu drewniane domki stałych mieszkańców, drzemał długi, prostokątny barak poszukiwaczy złota mających swe działki na pobliskim Hill’s Bar. Chroniąc się przed siąpiącym od poprzedniego dnia drobnym deszczem, drzemały psy. Bob postawił kołnierz kurtki, głębiej na czoło nasunął kapelusz, który przywiózł tu z sobą z San Francisco, i szybko ruszył ku wschodnim krańcom osady – w górę rzeki