Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Dwa smaki zmieszały mu się w ustach, jak dziwność tego dnia. Na drugi dzień wędrował na lekcje, nie wiedząc, czy nauczycielka go przyjmie. Czy nie będzie się bała? Czy i chce go dalej uczyć? Wlókł się i modlił przechodząc koło każdej kapliczki. Ale zapomniał podziękować Bogu za ocalenie matki. Cuda, które czyni Bóg polegają na tym, że coś się nie zdarzyło, czego baliśmy się. Przez to przechodzą niezauważalnie. Okna kuchni były uchylone. Z głębi mieszkania słychać było grę na fortepianie; poczuł, że przechodzą go ciarki. Była to melodia sobotniego grajka, tęskna, niezapomniana, tajemnicza, a może tylko zdawało mu się, bo moment był podobny: przedwiośnie, coś świątecznego, czy zapowiadającego święto. - Nie, nie, nie, nie tak, daj ten paluszek, tu, o - rozległ się wysoki, jasny dźwięk. - Och, nie, nie, jednocześnie musisz tym palcem dotknąć tego klawisza. Słychać było tylko głos Bożki. Nie wypadało przerywać lekcji. Usiadł na ławce pod otwartym oknem. Jak cudownie było tu słuchać lekcji muzyki, łowić uchem ciągle powracający fragment, najbardziej przejmujący. Nie miał ojca, nie miał domu, szkoły. Zatęsknił za przedwojną, dojmująco, jak tęsknią starcy za utraconą młodością. Gdyby matka nie żyła, byłby teraz w drodze, nie wiadomo gdzie. Czy Woyniccy by go przyjęli, czy odesłali do stryja Hieronima, który nie wpuściłby go do domu? Melodia powracała i powracała, w coraz większych fragmentach, aż zabrzmiał cały utwór od początku do końca. Ucichło. Drzwi sionki rozwarły się z trzaskiem i ukazała się nieznajoma dziewczynka. Ujrzawszy niespodziewanie Jaona, zatrzymała się, a potem pobiegła i znikła w furtce. Był moment, by pogonić za nią i powiedzieć, że chce się z nią poznać, poprosić, ale o co? Przecież dziewczynka zobaczywszy go zatrzymała się, czyli zdradziła się, że go poznaje. Lepiej by się nie poznali, niż gdyby dziewczynka miała się na niego obrazić. Bożka wyjrzała przez okno: - Jesteś? - wyciągnęła rękę i pogładziła go po głowie. Jaon wstał, patrzył na nią, stojącą w oknie: - Pani Bożko, kim pani jest? Bożka roześmiała się: - Za tydzień jest mój ślub. - Za kogo pani wychodzi? - spytał Jaon. - Nie mogę powiedzieć. - Mogę być na pani ślubie? - Na nim ma nie być nikogo. Jest wojna. - Pani Bożko - odważył się Jaon i aż czuł zawrót głowy, gdy wymawiał następne słowa. Miał poczucie niewłaściwości słów, które miał wypowiedzieć: - Czy mógłbym chodzić na lekcje razem z tą dziewczynką? Bożka przyłożyła mu dłoń do głowy: - Czyżbyś i ty był chory? Nie. Czoło masz chłodne. Jej rodzice nie zgodziliby się. Nie posyłają jej do szkoły, by ją uchronić od złych wpływów. Jaon opuścił głowę. - Proszę na lekcję - w jej głosie pojawiła się stanowczość. Gdy wrócił, pozwolono mu stanąć w drzwiach. Głowa matki spoczywała bezwładnie na poduszce. "Po tej chorobie już nie odmłodnieje" - myślał Jaon, przerażony. Stał wpatrując się w chorą, która się nie poruszała i nie widziała syna, ale musiała sobie zdawać sprawę, że nie odchodzi. Zapadł zmierzch. Nazajutrz ledwie wstał, zjawił się w drzwiach pokoju dziadków. Matka leżała w tej pozycji co wczoraj, znów uniosła rękę w pozdrowieniu. Było w tym coś żartobliwego i dodającego otuchy. - Jaki jest dzień? Opowiedz co robiłeś. Pierwszy raz byliśmy od siebie oddaleni - powiedziała matka. - Tęskniłam za tobą. - I ja mamo za tobą. - To już się nie powtórzy, matka zawsze będzie z tobą, dopóki będzie żyła i jeśli ty tego będziesz chciał. - Mamo - rzucił się do niej. - Jak przyjdzie niedziela, pomódl się w kościele za duszę Frani. Stała mi przed oczyma w chorobie. Już chwilę nie żyłam. Zobaczyłam Franię, jak czeka tam na mnie ze szczotką do butów i zaraz klęka przy mnie i czyści mi te pantofelki z wężowej skórki, w których wybrałam się w tak daleką drogę i były strasznie ubłocone. "Tak pani nie może tu być" - gderała, jak to ona, a ja mówię: - "Jak to Franiu, to Frania oddała za nas życie, to ja powinnam Frani czyścić buty", chciałam jej odebrać szczotkę i wtedy Frania się obraziła i znikła. A teraz myślę, że nie ojciec witał mnie, tylko wysłał Franię, bo wiedział, że bym została. A wtedy ty... - matce zatrząsł się podbródek. Jaon przyrzekł matce, że będzie cały czas się modlił za Franię, bo z utęsknieniem czekał niedzieli. Matka dała mu znak, by odszedł. - Pani ciągle wzywała tamtej Frani - mówiła Dziurzyna do Jaona, przygotowując mu śniadanie w kuchni. - Nie mam żalu, ale nie kto inny, jak ona zajęła moje miejsce i niech sądzi ją Bóg. Fale ciepła nie ustawały. Doktor mówił, że rozprzestrzenia się dalej czerwonka "choroba lata i jesieni", co jest groźnym symptomem. Pojawiły się wypadki tyfusu. W nieco zamglonej, prześwietlonej przestrzeni zaczynały kwitnąć sady. Jak śnieg, który nie topnieje, pachnący i gęsty, bladoróżowy, kwiaty pokrywały całe przestrzenie. Marzeniów stał się nieruchomy w białej poświacie. Kwitnące drzewa, jeszcze bezlistne, rzucały cienie słabe, jak od księżyca. Piękna pogoda stała się niepokojąca, nie do wytrzymania. Jaon szedł wśród ogromnych tłumów. Może to była pierwsza niedziela wojny, gdy objawiła się nowa pobożność? Panował nastrój błagalny i pełen niewytłumaczalnej nadziei. Śpiew uderzył nagle, gwałtownie, jak wybuch. Wiele osób padło na klęczki. Jaon wypatrywał nieznajomej dziewczynki i jej rodziców. Tłok był tak wielki, że ujrzał ich po dłuższej chwili niepokoju, odepchniętych od ołtarza Św. Teresy. Dziewczynki nie było z nimi. Jaona ogarnęło rozczarowanie, smutek i poczucie krzywdy: do tych wszystkich przykrości, strasznych chwil, które przeżył doszło i to. W tej chwili tchnienie, lekki oddech z głębi czyjegoś ciała jak oderwana od niego dusza, musnął włosy Jaona. To nieznajoma dziewczynka, uwięziona w tłumie westchnęła głęboko. Stała tuż za nim, oddzielona od rodziców i jakby oddana mu w opiekę. Stali prawie ramię w ramię, on po lewej, ona po prawej stronie. Nie patrzyli na siebie, bo samo to, że byli blisko siebie było już trudne do wytrzymania. Gdy nadeszło ostatnie błogosławieństwo i używane w owych czasach łacińskie "ite, missa est", jak wyrzucające ich z kościoła, by dali miejsce innym wiernym, którzy już gromadzili się na kościelnym cmentarzu, Jaon z przesadną ostrożnością, obrócił się. Dziewczynka stała teraz po jego lewej ręce, twarzą zwrócona do ołtarza. Przyklękła na jedno kolano, przeżegnała się i ruszyła w chwili, gdy Jaon ją mijał. Tak niby razem, a niby nie, przeszli kościół i znaleźli się na zewnątrz. Jak niezmiernie ważne było iść takim samym krokiem! Najmniejsze przyspieszenie mogło spowodować, że zostałaby w tyle i ta niezwykle krucha i nieuchwytna więź między nimi pękłaby. Nie patrzyli na siebie, jednak całą ulicę Kościelną przestrzegali tego, by nie oddalić się od siebie