Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Teraz nie było już nic do stracenia. Wóz albo przewóz — przemknęło Karwatowi błyskawicznie przez myśli. Jednym susem wyskoczył z ukrycia i zanim Szwed zdołał się odwrócić, palnął go puginałem przez kark. Ujrzał na moment jego czerwoną, zbaraniałą nagle twarz, wyłażące wprost z orbit oczy i odchylając się dla nabrania lepszego rozmachu, spałaszował go przez głowę jeszcze raz. Napadnięty ugiął się, zmiękł i tracąc świadomość padł na deski. — Wiąż! — Karwat syknął niecierpliwie. Obszukał spiesznie leżące ciało. Razem z pasem odpiął kordelas i rzucił chłopakowi. — Trzymaj. Myślałem, że klucz przy nim będzie, ale nie ma. — Waszmość obiecali szablę — zaprotestował Szantruczek z jawną niechęcią i przykrością oglądając zdobycz. — Bierz, co jest, i nie gadaj. Czasu nie ma. Spętaj go! Pobiegł za przepierzenie, które przed chwilą było ich schronieniem i przyniósłszy kilof, gorączkowo zabrał się do kończenia roboty. Nie starał się już o zachowanie ciszy. Walnął w belkę raz i drugi, a gdy odskoczyła, tworząc dostatecznie wielką szparę, zawołał do środka: — Ilu was tam? — Dwunastu, proszę jegomości — odpowiedział jakiś głos. Poznał w mówiącym sternika Donata. — Popchajcie no w drzwi, ile sił wam jeszcze starcza. Dalejże, hop! Drzwi zatrzeszczały, zakołysały się i wreszcie, razem z wybitą z podłogi belką futryny, wyskoczyły ze ściany. Karwat z kokiem podtrzymując od przodu, aby nie runęły, złożyli je ostrożnie na podłodze. — Wyłaźcie, chłopcy. Wszyscy zdrowi? — Trzech lżej rannych, jeden ciężej — odparł Donat, pierwszy wyłażąc z lazaretu. Za nim tłoczyła się reszta. — Ranni niech zostaną — zdecydował Karwat — zaś zdrowi za mną. A, i Selina jest? — Myślałem, że cię ubili. Widziałem, jakżeś padał. — W łeb mnie stuknęli, ale omdlałem jeno, panie... — uśmiechnął się mat. Marynarze byli brudni, w postrzępionej odzieży, pokryci zakrzepami krwi i spoceni. Mrużyli oczy od światła latarni j oglądali się uważnie. Karwat przeliczył. Tak, było ich ośmiu. Zajrzał do środka. — Macie tutaj różnorakie żelaziwo — rzekł do rannych podsuwając im sztaby i kilof. — Bronić się możecie, gdyby jeszcze tu który zajrzał. Jeno jak najciszej. — Powrócił na korytarz. — Połowa niech przemknie się do góry, na rufę. Poprowadzi Donat — komenderował półgłosem. — Szwedzi śpią w kapitańskiej kajucie. Ale nie napadać na nich! Wystarczy obstawić wejście. Reszta z Seliną pójdzie ze mną na dziób. Obezwładnimy najsampierw straże. No, ruszać, ino nie czynić zbytniego hałasu. Ludzie rozdzielili się prędko. Donat ze swoimi wspięli się bezszelestnie po trapie i zniknęli w luku prowadzącym na jut. Karwat przeprowadził swój oddziałek przez dolny pokład bateryjny, potem korytarzem obok kambuza do kubryku. Szli milczkiem jeden za drugim. Przed włazem kok zgasił zdobytą na Szwedzie latarnię. Wysunęli się po kolei na zewnątrz. XXXI Świeże powietrze odurzyło na moment wszystkich aż do zawrotu głowy. Choć mgła zdawała się już rzednąć, całe morze dookoła zalegała nieprzenikniona ciemność. Na przodzie, może trochę więcej niż półtrzecia kabla od karaweli, widniały zarysy ożaglowań ciągnącego ją na linach szwedzkiego okrętu. Bak „Arki” zdawał się być pusty, jedynie na śródokręciu niepewnie chybotała postawiona na jakiejś beczce niewielka latarnia. W jej bladym świetle można było dostrzec jedynie ledwo co majaczącą gmatwaninę lin, szczątki rej i rozbitego grotmasztu. Dochodziło stamtąd niewyraźne, ciche poświstywanie jednego z wachtujących, dwóch innych rozmawiało półgłosem opodal pierwszego. Dzwon na Szwedzie wybił donośnie siedem szklanek. — Jeden z was zostanie ze mną — szepnął sztorman i zwrócił się do mata: — A z resztą bieżaj, Selina, na śródokręcie. Jak na Szwedzie zaczną wybijać godzinę czwartą, rzucicie się na wachtowych. Ale od razu, jak tylko pierwsza szklanka zabrzmi! A potem pędźcie co sił w nogach na jut. Mat kiwnął głową i wsiąkł z ludźmi w mrok tak prędko, jakby go nigdy nie było. Sztorman przeczekał chwilę, potem jął z pozostałym u jego boku marynarzem posuwać się aż do samego wzniesienia dziobowego. Forkasztel zawalony był zapasowymi linami, beczkami z wodą i różnym innym sprzętem żeglarskim, należało się więc strzec, aby o coś nie zawadzić. Za jednym z dział pościgowych nastąpili na jakiś miękki kłąb — ktoś leżący na podłodze zabełkotał głośno przez sen. Równocześnie prawie padli na skulone na ziemi ciało, przydusili je kolanami i jeszcze zanim Szwed zdołał krzyknąć, towarzyszący sztormanowi marynarz zatkał mu łokciem usta i zdusił za szyję