Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Dwa skromne domki kryte strzechą i trzeci, mniejszy, z niekom- pletnym dachem. Pięć lub sześć szałasów z młodych drzewek przy- krytych nieregularnymi kawałami samodziałowego materiału. Mętna strużka wody cieknącej słabo przez rozdeptane błoto. Parę pniaków i łącząca je gałąź tworzyły prymitywną poręcz. Stało przy niej sie- dem czy osiem przestraszonych, lecz dziwnie osowiałych koni. Stryk przyglądał się okolicy; znów przypomniał sobie swój sen czy wizję, ale to, co miał przed oczami, było jego diametralnym zaprzeczeniem. Osada orków z jego snu wydawała się czymś sta- łym. Ta była tymczasowa i rozchwiana. Sen był przesycony świat- łem i czystym powietrzem. Tu było ciemno i duszno. Sen był afir- macją życia. Tu wszystko mówiło o śmierci. Usłyszał szept Coilli: Opuszczona, jak sądzisz? Nie zdziwiłbym się - odparł cicho Alfray. - Jesteśmy blisko Rysu i nie dość daleko od kolonii Jedów. 60 - Ale dlaczego zostawili konie? Stryk wstał. - Sprawdźmy. Haskeer, weź jedną trzecią oddziału i okrąż wios- kę. Jup, Alfray, zabierzcie część na prawą flankę. Coilla i reszta, zostajecie ze mną. Ruszamy na mój sygnał. Grupy przez kilka minut przemieszczały się na swoje pozycje. Stryk machnął ręką. Rosomaki wyjęły broń i zbiegły ku obozowi- sku, wchodząc do niego z trzech stron jednocześnie. Ich nadejście nie wywołało żadnej reakcji - z wyjątkiem nerwo- wego rżenia kilku koni. Wokół prowizorycznych chat na ziemi leżały najróżniejsze przed- mioty. Przewrócony kociołek, zbity garnek, stratowane juki, kości jakiegoś ptaka, porzucony łuk. W paru miejscach piętrzyły się daw- no wygasłe popioły. Stryk poprowadził żołnierzy do najbliższego domu. Uniósł palec do ust i ruchem miecza wysłał żołnierzy za chatę. Kiedy znaleźli się na miejscu, razem z Coillą zakradł się do wej- ścia. Chata nie miała drzwi; zastępował je kawał podartej szmaty. Stanęli z mieczami w pogotowiu. Stryk skinął głową. Coilla zerwała szmatę. Smród uderzył ich jak pięść. Był ciężki, stęchły, słodkawy i nie dawał się pomylić z żadnym innym. Odór rozkładających się ciał. Stryk wszedł do środka, zasłaniając usta wolną ręką. Wewnątrz było ciemno, ale po chwili wzrok się przyzwyczaił. W chacie leżeli martwi orkowie. Spoczywali po trzech i czterech na prowizorycznych pryczach. Inni zaścielali podłogę. W powie- trzu unosił się ciężki odór rozkładu. Ciszę mąciły tylko przemyka- jące ścierwojady. Coilla stała u boku Stryka, zasłaniając ręką usta. Pociągnęła go za ramię; wycofali się. Wyszli na zewnątrz i łapczywie zaczerpnęli świeżego powietrza. Reszta grupy wyciągała szyje, by zajrzeć do chaty. Stryk podszedł do drugiej większej chaty. Coilla szła tuż za nim. Z chaty wyszedł Jup. Miał poszarzałą twarz. Smród był tu tak samo silny. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zobaczyć identyczny wi- dok. Krasnolud oddychał głęboko. Tylko samice i młode. Zmarli jakiś czas temu. To samo tam - powiedział Stryk. 61 Żadnych samców? Nie widziałem. Dlaczego? Gdzie poszli? Nie mam pewności, ale myślę, że to obozowisko wypędzo- nych. Pamiętaj, nadal uczę się waszych obyczajów. Co to znaczy? Kiedy samiec zginie w służbie wojskowej, a jego dowódca stwierdzi, że był tchórzem, jego partnerka i młode muszą odejść. Niektóre wypędzone tworzą obozowiska. Odkąd służymy u Jennesty, tej zasady przestrzega się bardzo ściśle. Muszą same dbać o siebie? - spytał Jup. Taki już los orka - potwierdził Stryk. A czego się spodziewałeś? - spytała Coilla, tramie odczytując minę krasnoluda. - Renty i darmowego mieszkania? Jup zignorował tę uwagę. Jak myślisz, kapitanie, dlaczego umarli? Nie wiem. Zbiorowe samobójstwo nie jest niemożliwe. Już tak bywało. A może... - Stryk! Haskeer stał przy wejściu najmniejszej chaty. Wzywał go gesta- mi rąk. Stryk podszedł do niego. Za nim ruszyła Coilla z Jupem i paroma innymi. Jedna jeszcze żyje. - Haskeer wskazał kciukiem drzwi. Stryk zajrzał w mrok. Sprowadź Alfraya. I przynieś pochodnię! Wszedł do chaty. W środku znajdowała się tylko jedna leżąca na plecach postać. Spoczywała na pryczy wyścielonej gnijącą słomą. Stryk zbliżył się; usłyszał wytężony oddech. Pochylił się nad nią. W mdłym świetle z trudem rozróżniał rysy starej samicy. Oczy miała przymknięte, a twarz lśniła jej od potu