Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Na dworze stał mój koń, ograbiony już dawno do samej skóry. Zgromadziło się dokoła niego wielu Beduinów, badając budowę jego członków. U wejścia do obozu ukazał się właśnie szejk Ali en Nurabi i Anglik, obydwaj jako jeńcy. – Od kiedyż to waleczni Beni Meszeer przyzwyczaili się ograbiać swych gości? – zawołałem głośno. – Gdzie bej el urdi, pan i dowódca tego obozu? Wystąpił stary Beduin. – Ja nim jestem. Czego chcesz? – spytał. – Patrz, oto Dżemejla, róża z Hamra Kamuda! Nazywa mnie swoim bratem i nosi mój dar we włosach. Ona przyjęła mnie w swoim namiocie, a ty pozwalasz swoim ludziom obdzierać mojego konia? Patrz szejku na cień swego namiotu! Jeśli posunie się jeszcze o piędź z tego miejsca, gdzie teraz wbijam nóż w ziemię, zginie od tego noża każdy, kto cokolwiek mieć będzie jeszcze z mojej własności! Głośny pomruk odezwał się dokoła, a z gromady odezwał się głos: – Nie wierz mu szejku! To kłamca, giaur, a w jego ciele mieszka szatan! To Krumir wypowiedział te słowa, ja jednak puściłem je mimo uszu. Szejk zwrócił się do dziewczęcia: – Córko mojego brata, czy przyjęłaś te dary od niego? – Tak, on jest gościem zesłanym przez Boga i pozostaje pod twoją opieką. – Ty ściągasz troski na moją głowę, lecz twoje słowo jest moim słowem, a twój brat moim bratem. Oddajcie mu wszystko, coście zabrali! On jest jako syn Uelad Szeren! Potem przystąpił do mnie i podał mi rękę. – Habakek – bądź nam pozdrowion! Stopa twoja może u nas wchodzić i wychodzić, jak jej się podoba! Twój przyjaciel jest moim przyjacielem, a twój wróg moim wrogiem. Takie prawo należy ci się jako gościowi. – Wierzę i ufam ci, szejku. Ale dlaczego bierzesz moich przyjaciół do niewoli? – zapytałem wskazując na Alego en Nurabi i na Anglika. – Czy ci ludzie są twoimi przyjaciółmi? – W istocie, są moimi przyjaciółmi. – Ja nie wiem jeszcze, skąd przyszli do obozu. Byłem przy trzodach i zjawiłem się tu, kiedy ty wyszedłeś z namiotu. Zbadam co w tej sprawie jest słuszne i sprawiedliwe. Zwołać starszyznę na naradę! Wtem od strony wejścia do obozu doleciał krzyk przerażenia. To Achmed es Sallah wpadł na wielbłądzie pomiędzy namioty z taką furią, że wszyscy się porozbiegali. Mając odwiedzione kurki od pistoletów wołał: – Zihdi, zihdi! Gdzie mój effendi? Tutaj Achmed es Sallah! Skoczyłem naprzód i skinąłem na niego. Natychmiast wstrzymał wielbłąda, kazał mu klęknąć, zeskoczył i wziął mnie w ramiona. Poczciwiec kochał mnie rzeczywiście z głębi serca. – Jesteś pojmany, zihdi? – Nie. – A tamci? – Tylko na razie. – Gdzie porwana Mochallah? Wskazałem na Krumira, stojącego z posępnym wzrokiem obok kilku Meszeerów. Achmed chciał się rzucić na niego. – Ja go zmiażdżę! – zagroził. – Stój! – rzekłem, wstrzymując go – On jest tak samo przyjacielem Beni Meszeerów, jak ja. Dżemma o nim postanowi. – Niechaj rychło postanawia, bo pochłonie go moja zemsta! Obu jeńców zaprowadzono do namiotu i postawiono przy nich straż. Achmeda zostawiono w spokoju. Meszeerowie stali w grupach, bądź grożąc nam ponuro, bądź też patrząc z ciekawością. Hedżin leżał nietknięty na ziemi, a na mym koniu, jak się teraz przekonałem, znalazło się znów wszystko, co mi zabrano. Teraz wyciągnąłem sztylet z ziemi. Dżumejla weszła znów do namiotu i stamtąd, jak to zauważyłem, przypatrywała się nam przez szparę. Teraz chodziło jeszcze tylko o Sebirów, których zostawiliśmy w tyle. – Gdzie twój koń? – zapytałem Achmeda. – Na równinie. Wiedziałem, że mogę ci powierzyć Mochallah, przywiązałem znużonego konia do kamienia i ruszyłem za Hamema-mi, zdążającymi do tego obozu. – Allah kerihm, coś ty uczynił? Czy zabiłeś którego z nich? – Nie, ponieważ pomyślałem sobie, że są przyjaciółmi tych ludzi. Uciekli na pustynię, a ja ścigałem ich tak daleko, jak mogłem. Chciałem tylko zobaczyć ciebie i Mochallah, a teraz wrócę po konia. Ten Achmed miał w sobie istotnie małego diabła. – Idź! – rzekłem. – Ale nie prowadź go tutaj! – A dokąd, zihdi? – Nie wiem jeszcze, jak potoczą się sprawy. Spiesz naprzeciw towarzyszy i sprowadź ich tak blisko, żeby mogli widzieć wieś. Niech tam czekają i będą gotowi do walki! Achmed wsiadł na wielbłąda, ale gdy zwierzę się podniosło, Krumir zawołał: – Stój! Ten człowiek jest w niewoli, ja nie pozwolę mu odejść. Na to ja zdjąłem z siodła rusznicę i zmierzyłem do Krumira. – Achmedzie, jedź! Służący zastosował się do rozkazu, ja zaś opuściłem strzelbę dopiero wtedy, kiedy go już straciłem z oczu. Zauważyłem jednak, że to zachowanie rozgniewało jeszcze bardziej Meszeerów. Kilku z nich dosiadło koni i pojechało za Achmedem. Przywiązałem karego tuż u wejścia do namiotu i wszedłem do środka. – Sallam aalejkum – pokój z wami! Nie miałem przedtem czasu was pozdrowić – rozpocząłem od usprawiedliwienia. Arabki nie odpowiedziały nic. Widocznie kobieta robiła dziewczynie wymówki. – Pić mi się chce – powiedziałem i usiadłem, a Dżumejla przyniosła mi wody. – Pij! – rzekła. – Czy zjesz coś? – Nie. Nic nie włożę do ust, dopóki dżemma nie wypowie swego zdania o mnie. – Z jakiego jesteście szczepu? – Jeden z jeńców jest szejkiem Uelad Sebira, drugi to wielki emir z Inglistanu, a ja jestem bejem z Dżermanistanu. – Czy ten kraj leży daleko stąd? – Leży na północy, daleko za morzem, stąd o przeszło osiemdziesiąt dni drogi