Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Kilkanaście osób podniosło ręce. Jamis wskazał palcem jakiegoś masywnie zbudowanego Shotańczyka. - Dirk z Shotanu Wielkiego - odezwał się cicho. Ponieważ lotnicy siedzący w tylnych rzędach krzyknęli “Głośniej! Głośniej!", musiał powtórzyć swoje imię. Mówił nieskładnie, z widocznym skrępowaniem. - Chciałem tylko powiedzieć, że... Tak siedzę tu sobie i słucham... Byłem... Nigdy nie oczekiwałem... czegoś takiego... że będziemy głosować w sprawie wygnania... - Pokręcił głową. Miał wyraźne kłopoty z doborem słów. - Och, do diabła - wydusił na koniec. - Maris ma rację. Trochę mi wstyd się przyznać, chociaż nie powinienem się wstydzić. Prawda jest taka, że nie chcę, aby mój syn latał na moich skrzydłach. Boję się tego. To dobry chłopak i kocham go, słowo daję, ale wiecie, od czasu do czasu zdarzają mu się ataki, okropne dreszcze. On nie może latać, nie powinien, ale dorastał, nie myśląc o niczym innym, i w przyszłym roku, kiedy skończy trzynaście lat, będzie oczekiwał ode mnie skrzydeł, ja zaś, zważywszy na obowiązujące prawo, zostanę zmuszony do ich oddania. Potem on poleci i umrze, a wówczas ja nie będę miał ani syna, ani skrzydeł i zostanie mi tylko czekanie na własną śmierć. Nie! - Usiadł zadyszany i purpurowy na twarzy. Kilkanaście osób wydało okrzyki poparcia. Maris nabrała otuchy. Spojrzała na Corma i zobaczyła, że nie uśmiecha się już tak kpiąco jak dotąd. Być może naszły go wątpliwości. W tym momencie podniósł się ktoś znajomy i uśmiechnął się do dziewczyny. - Jestem Garth ze Skulny - powiedział. - Ja również jestem z Maris! Poparcia udzielili jej kolejni mówcy. Maris uśmiechała się. Najwyraźniej Dorrel porozsadzał wszędzie swoich przyjaciół, którzy teraz usiłowali pozyskać dla niej sympatię zgromadzenia. I chyba im się to udawało! Wskazywał na to fakt, iż aprobatę wyrażali nie tylko lotnicy, których znała od lat, ale także zupełnie nie znane jej osoby. Czyżby wygrana? Corm zdradzał autentyczne zaniepokojenie. - Dostrzegasz, co jest niesłuszne w naszej tradycji, ale sądzę, że akademia nie jest dobrym pomysłem. - Te słowa wytrąciły Maris z błogiego optymizmu. Ujrzała wysoką, jasnowłosą kobietę, czołową lotniczkę Wysp Zewnętrznych. - Nasza tradycja ma głębokie uzasadnienie i nie powinniśmy z niej rezygnować, gdyż w przeciwnym razie nasze dzieci mogłyby powrócić do tych idiotycznych pojedynków w powietrzu. Musimy jednak lepiej uczyć nasze dzieci. Należy postępować tak, żeby miały większe poczucie godności, trzeba wyrabiać u nich pożądane umiejętności już wtedy, gdy są bardzo małe. Właśnie w taki sposób uczyła mnie moja matka, a ja identycznie postępuję z synem. Być może jakiś sprawdzian jest niezbędny - podoba mi się twój pomysł z rzucaniem wyzwania. - Wykrzywiła usta w ironicznym grymasie. - Przyznaję, że wcale mi nie pilno do dnia, w którym będę musiała przekazać skrzydła Yardowi. Sądzę, że kiedy nadejdzie owa chwila, oboje będziemy zbyt młodzi. Natomiast fakt, że będzie musiał ze mną rywalizować, udowodnić, iż jest równie dobrym - ba, lepszym lotnikiem niż ja - tak, to jest wspaniały pomysł. Inni lotnicy kiwali głowami na znak, że się z nią zgadzają. Ależ tak, oczywiście, dlaczego nie przyszło im do głowy, jakim dobrym pomysłem byłaby rywalizacja? Wszyscy wiedzieli, że osiągnięcie pełnoletności stanowi dość arbitralne kryterium; niektórzy ze świeżo upieczonych lotników byli jeszcze dziećmi, podczas gdy inni wydawali się w pełni dorośli. Tak, niech najpierw młodzi pokażą, co potrafią. Uczestnicy zebrania nie mieli w tej kwestii żadnych wątpliwości. - Ale ta akademia - ciągnęła łagodnie kobieta z Wysp Zewnętrznych - nie jest konieczna. W naszym gronie rodzi się wystarczająco wielu nowych lotników. Sporo wiem o twoich losach i potrafię zrozumieć, jakimi motywami się kierujesz, ale nie mogę ich zaakceptować. To nie byłoby rozsądne - dokończyła i usiadła. Maris ogarnęło wielkie przygnębienie. Niczego nie załatwiła. Teraz opowiedzą się za testem, ale niebo nadal będzie niedostępne dla tych, którzy mają niewłaściwe pochodzenie. A zatem najważniejszy postulat zostanie odrzucony przez lotników. Szkoda - była tak blisko osiągnięcia celu! Do dyskusji włączył się następny uczestnik rady, wychudzony mężczyzna w ubraniu ze srebra i jedwabiu. - Arris, lotnik i książę Artellii - przedstawił się zebranym. Jego błękitne oczy kontrastowały ze srebrną koroną. - Głosuję zgodnie z sugestią mojej siostry z Wysp Zewnętrznych. W żyłach moich dzieci płynie królewska krew. Są stworzone do skrzydeł. Zmuszanie ich, żeby się ścigały z prostym ludem, byłoby farsą. Ale jeśli chodzi o test, przekonanie się, czy już mogą być lotnikami, uważam za dobry pomysł. Po Arrisie wystąpiła kobieta w skórzanym uniformie. - Zevakul z Deeth w Południowym Archipelagu - zaczęła