Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— I co? — zapytała Malina, stawiając filiżanki z kawą na stole. Obok leżały już naprędce przygotowane przez nią kanapki. — Nie ma głowy „Ceres"? —Ano nie ma — westchnąłem i zabrałem się do jedzenia. Nie chciało mi się wprawdzie jeść, gdyż apetyt opuścił mnie kilka minut temu, ale pałaszowanie było dobrym parawanem przed czujnym okiem dziewczy- ny. — Po co Ikar kazał mi tu przejeżdżać? Dziwne, prawda? Nic z tego nie rozumiem. Przegryzłem kanapki, napiłem się kawy i wbiłem wzrok w Malinę. — A może pójść na policję? — zaryzykowałem. — Na policję? — wystraszyła się nie na żarty. — To może być zgub^ ne dla twojego szefa. — Kiedy znalazłaś nas w ruderze, inaczej mówiłaś — spuściłem wzrok. — Chciałaś zawiadomić organa ścigania. — Tak jest, tylko że nie zdawałam sobie wtedy sprawy z zagrożenia. To jakiś potwór ten Ikar. Groźny przestępca międzynarodowy. Boję się go, ale chciałabym ci pomóc, bo jest to zarazem takie ekscytujące. Nie to co gapienie się w telewizor z paczką chipsów na kolanach i ciągłe przeży wanie cudzych przygód. — Owszem, zgadzam się, że przygoda jest wtedy autentyczna, jeśli przeżyta w świecie rzeczywistym. Telewizja i wirtualny świat sąnamiastką życia. Im szybciej to sobie uzmysłowimy, tym lepiej dla nas. Uważam, że zwykły spacer, rozmowa z drugim człowiekiem, wizyta w galerii mogą być o wiele bardziej inspirujące od gry komputerowej „Doom III" lub popularnego programu telewizyjnego „Bar", lecz, droga Malino, przygo da, w którą uwikłał nas Ikar jest ogromnie niebezpieczna. Lepiej dla cie bie, abyś się w nianie angażowała. Zapomnij o niej. Wracając z parkingu, postanowiłem już, że bezwarunkowo odwiozę cię na dworzec kolejowy albo autobusowy. —Aleja nie mam pieniędzy na bilet — broniła się. — Postawię ci tę podróż. Nic nie odpowiedziała. Przygryzła ząbkami wargę i myślała nad czymś bardzo intensywnie. — Pewno twoi rodzice niepokoją się o ciebie — odezwałem się. Wstałem i podszedłem do telefonu. — Daj no mi numer ich telefonu... zadzwonię... pogadam... zobaczymy. Jeśli dadzą mi swoje „błogosławień stwo", zgodzę się zaopiekować tobą przez kilka dni. — Wyłączyli nam telefon — uśmiechnęła się wymuszenie. — Tata nie płacił rachunków. Założyłem, że jeśli myliłem się co do osoby Maliny, to miała ona szansę rozwiać wszelkie wątpliwości na swój temat, podając mi domowy telefon. Jeśli była uczciwa, nie powinna unikać kontaktu z rodzicami. Jej bajeczka o niepłaceniu rachunków była słabiutka niczym jej głosik. — A to pech — mruknąłem zrezygnowany. Popatrzyła na mnie jakby chciała prześwietlić moją głowę. — Poza tym — dodała —ja chwilowo jestem sama. Rodzice się rozwodzą, bo tata ma inną kobietę, a mama wyjechała na wieś do swoich rodziców. A oni nie mają telefonu. „A to spryciula" — pomyślałem. Zaraz jednak odczułem dziwne zawroty głowy, nogi zaś zrobiły się jak z waty. Traciłem równowagę. Poczułem się jak na pokładzie jachtu podczas rejsu na wzburzonym jeziorze, tylko że zamiast zapachu wody i lasu, miałem w ustach gorzki smak kawy. Tak jest! Kawa! Malina dosypała czegoś do kawy! Dałem się podejść, głupi. Usiadłem, żeby nie upaść. — Co ci jest? — zapytała bez zbytniej troski w głosie. Już byłem pewny, że była ona nasłana przez Ikara. Pojechała ze mną do kawalerki tylko w jednym celu — obezwładnienia mnie. Nie wiem dlaczego, ale przypomniała mi się suka Batury, Saba. „Może dlatego, że psy często się usypia?" — pomyślałem, mrużąc oczy przez zachodzącą na nie szarą firankę. Przytrzymałem się blatu stołu, żeby nie spaść z krzesła. Nadaremnie. Zwaliłem się jak kłoda na dywan i leżałem tam całkowicie sparaliżowany, ubezwłasnowolniony. Jeszcze mózg pracował na wolnym biegu, kojarzył to i owo, ale całe ciało było dziwnie bezwładne. Nie mogłem ruszyć ręką, otworzyć ust ani mrugnąć powieką. Zdawało się, że wcale nie oddycham. Ta „spryciula" —jak jąjeszcze przed chwilą nazwałem — dosypała do mojej kawy jakiegoś wyjątkowego specyfiku. Był to pioruńsko skuteczny środek farmakologiczny! Taki na kieszeń i możliwości samego Saint-Germaina — elegancki i jednocześnie niezawodny. Co za historia! Miał rację Jerzy co do Maliny. Jego podejrzliwość — którą wcześniej poczytywałem za objaw choroby — okazała się uzasadniona. Ta niewinnie wyglądająca dziewczyna podała mi środek, który wypiłem bez mrugnięcia powieką. Leżałem teraz na podłodze i zamglonym wzrokiem patrzyłem na pochylającą się nade mną Malinę. Sprawdzała stan mojej poczytalności. Widać uznała, że jestem bezbronny, bo szybko wstała i zaczęła wycierać chusteczką wszelkie przedmioty znajdujące się w mieszkaniu. Interesowały ją jednak wyłącznie te, których wcześniej dotykała, a zatem wytarła dokładnie filiżanki, talerz z kanapkami, krzesło i wiele innych. Ruchy miała szybkie i precyzyjne jakby nic innego w życiu nie robiła oprócz sprzątania. Nic nie mówiła, robiła swoje i od czasu do czasu rzucała w moją stronę kontrolne spojrzenie. Przytrzymałem się blatu stołu, żeby nie spaść z krzesła. Nadaremnie. Więcej nie pamiętam, bo usnąłem. Przebudził mnie dzwonek telefonu. Dochodziła dwudziesta druga. Nie od razy wstałem. Byłem dziwnie ciężki, a moje ruchy wykazywały brak koordynacji. Kiedy już zdołałem się unieść, musiałem postawić na podłodze leżące obok mnie krzesło. Potem usiadłem na nim, co odebrałem jako wielki sukces w walce o zachowanie pionowej postawy. Telefon wprawdzie przestał dzwonić, ale mnie interesowała w tej chwili apteczka w łazience. Doczłapałem jakoś i wyjąłem opakowanie glucardiamidu — leku dostępnego w każdej aptece. Był to lek cucący, tak zwany analeptyk. Tych zawierających niketamid i glukozę cukiereczków używałem czasami podczas męczących podróży i wielogodzinnych zadań w nocy