Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Widział twarz matki w stercie potłuczonych cegieł, jej błyszczące oczy wskrzeszone z odłam- ków szkła stłuczonej butelki. Zobaczył jej przyjaciółkę, Dorę Bertollo (wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa wołały na nią Cycata Bertollo, ponieważ miała naprawdę wydatne piersi, wielkie jak pieprzone melony). Oczywiście zobaczył Henry'ego. Stał skryty w cieniu, obserwując go. Tylko że nie marszczył brwi, a uśmie- chał się i wyglądał na przytomnego. Uniósł jedną rękę, jakby chciał pokazać Eddiemu podniesiony kciuk. No dalej, zdawał się szeptać narastający pomruk, teraz głosem Henry'ego Deana. Więc zrób to, Eddie. Wiedziałem, że cię na to stać, o tak! Pamiętasz, co mówiłem tym dupkom wtedy, za Dahlie ś, paląc papierosy Jimmiego Polia? „Mój młodszy brat potrafiłby na- mówić diabła, żeby podpalił sobie dupę" — powiedziałem. No nie? 207 Tak. Tak było. I zawsze tak myślałem, szeptał pomruk. Zawsze cię kochałem. Czasem cię zawodziłem, ale zawsze cię kochałem. Byłeś moim małym braciszkiem. Eddie zaczął płakać. To były dobre łzy. W tych mrocznych, usianych kawałkami cegieł ruinach Roland ujrzał widma wszystkich osób, które spotkał w swoim życiu, od matki i niańki po gości z Calla Bryn Sturgis. Gdy tak szedł, rosło w nim przekonanie o słuszności tego, co się działo. Pewność, że wszystkie trudne decyzje, cierpienia, straty i przelana krew nie były jednak daremne. Miały sens. I cel. Życie i miłość. Słyszał to wszystko w pieśni róży i zaczął płakać. Głównie z ulgi. Trzeba odbyć trudną podróż, żeby się tu dostać. Wielu zginęło w drodze. A jednak tutaj żyli, tutaj śpiewali z różą. Jego życie nie było niespełnionym marzeniem. Wzięli się za ręce i chwiejnie szli naprzód, pomagając sobie omijać najeżone gwoździami deski oraz dziury, w których z łatwością można było skręcić, a nawet złamać nogę. Roland nie wiedział, czy w transie można coś sobie złamać, ale nie miał ochoty tego sprawdzać. — To warte każdego poświęcenia — rzekł ochrypłym gło- sem. Eddie skinął głową. — Teraz już się nie zatrzymam. Nie mógłbym, nawet gdy- bym chciał. Jake złączył kciuk ze wskazującym palcem na znak, że wszystko w porządku, po czym roześmiał się. Jego śmiech był jak słodka muzyka dla uszu Rolanda. Na parceli było ciemniej niż na ulicy, lecz pomarańczowe światła lamp przy Drugiej Alei i Czterdziestej Szóstej Ulicy były dostatecznie jasne, żeby odrobinę rozproszyć mrok. Jake pokazał szyld leżący na stercie desek. — Widzicie? To szyld delikatesów. Wyciągnąłem go z za- rośli. Dlatego tutaj leży. — Rozejrzał się i wskazał w innym kierunku. — Patrzcie! Tablica wciąż tam stała. Roland z Eddiem odwrócili się i przeczytali napis. Chociaż żaden z nich nie widział jej przed- tem, obaj doznali silnego deja vu. 208 MILLS CONSTRUCTION I SOMBRA REAL ESTATE ASSOCIATES WCIĄŻ MODERNIZUJĄ OBLICZE MANHATTANU! WKRÓTCE W TYM MIEJSCU STANĄ LUKSUSOWE APARTAMENTY ZATOKI ŻÓŁWIA1 PO INFORMACJE ZADZWOŃ POD 661-6712! BĘDZIESZ ZADOWOLONY, ŻE TO ZROBIŁEŚ! Jak opowiadał im Jake, tablica wyglądała na starą, wymagają- cą odnowienia lub zastąpienia nową. Jake pamiętał napis nama- lowany w poprzek sprayem, a Eddie przypomniał go sobie z opowieści chłopca, nie żeby przywiązywał do tego wagę, ale po prostu był to dziwny szczegół. Napis był tam, tak jak poprzednio: BANGO SKANK. Wizytówka jakiegoś starego graficiarza. — Wydaje mi się, że numer telefonu na tablicy się zmie- nił — powiedział Jake. — Taak? — mruknął Eddie. — A jaki był poprzedni? — Nie pamiętam. — No to skąd możesz mieć pewność, że się zmienił? W innym miejscu i czasie takie pytanie mogłoby zirytować Jake'a. Teraz, ukojony bliskością róży, tylko się uśmiechnął. — Nie wiem. Chyba nie mogę. A jednak wydaje mi się inny. Tak samo jak wywieszka na wystawie księgarni. Roland ledwie go słyszał. Szedł naprzód, depcząc swymi kowbojskimi butami sterty cegieł, desek i potłuczonego szkła, i nawet w mroku widać było, jak błyszczą mu oczy. Ujrzał różę. Obok niej coś leżało, w tym miejscu, gdzie Jake znalazł swoją kopię klucza, lecz Roland nie zwracał na to uwagi. Widział tylko różę wyrastającą z kępy trawy spryskanej na czerwono rozlaną farbą. Opadł przy niej na kolana. Po chwili Eddie dołączył do niego, klękając po jego lewej ręce, a Jake po prawej. Róża ciasno złożyła już płatki przed nocą. Nagle, gdy przed nią uklękli, zaczęła je rozchylać, jakby na powitanie. Pomruk rozbrzmiewał wszędzie wokół nich, niczym anielski chór. 13 Z początku Susannah jakoś to zniosła. Trzymała się, chociaż straciła część swego ciała — tę, z którą tutaj przybyła — 209 i musiała przybrać dobrze znaną (i znienawidzoną) pozycję, na pół klęcząc i na pół siedząc na brudnym chodniku. Plecami opierała się o ogrodzenie opuszczonej parceli. Przyszła jej do głowy sardoniczna myśl: Potrzeba mi tylko tekturowej tabliczki i blaszanego kubka. Trzymała się nawet wtedy, kiedy ujrzała martwą kobietę, przechodzącą przez Czterdziestą Szóstą Ulicę. Pomagał jej śpiew — który, jak rozumiała, był głosem róży. Ej też pomógł, przytulając do niej swe ciepłe ciało. Pogłaskała jedwabiste futro bumblera, czerpiąc oparcie z jego istnienia. Raz po raz powtarzała sobie, że nie oszalała. W porządku, zgubiła siedem minut. Może. A może ten cholerny zegar po prostu dostał czkawki. No dobrze, widziała martwą kobietę przechodzącą przez ulicę. Może. Możliwe, że to był po prostu jakiś nawalony ćpun. Bóg wie, że nie brakuje takich w Nowym Jorku... Ćpun z zielonym robakiem wypełzającym mu z ust? — Może mi się to przywidziało — powiedziała do bumble- ra. — No nie? Ej nerwowo dzielił uwagę między Susannah a światłami pędzących pojazdów, które dla niego mogły wyglądać jak wielkie drapieżne stwory o lśniących ślepiach. Zaskomlił