Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Znowu miał kpiące, wesołe oczy. - Mieliśmy szczęście, co? - zaśmiał się. I ja także się roześmiałem. A więc jeszcze nie teraz? Ogarnęła mnie radość, że przeżyłem przygodę, że jestem zdrowy i cały. Byliśmy wśród Chorskich Gór, zbliżała się noc - czy może być piękniejsza chwila? Znowu się roześmiałem. A gdy Stiepan rozchylił jakieś blachy okrywające motor samolotu, powędrowałem przed siebie po żwirowatej płaszczyźnie, która dała nam ocalenie. Stiepan wołał za mną: - Nie odchodźcie za daleko! Widzicie te skały, tam na prawo za dolinką? Nazywają je “mieszkaniem tygrysów”. To nie żarty. W skalach gnieżdżą się tygrysy. One są teraz rozzuchwalone, bo nie wolno do nich strzelać. Więc uważajcie. Jak będziecie potrzebni, wystrzelę z pistoletu. Usłyszycie. - I na pożegnanie pomachał ku mnie dłonią uzbrojoną w pistolet. Szedłem wolno, jak na spacerze w parku. Paliłem papierosa i zabawiałem się kręceniem paska od lornetki. Wiedziałem, że muszę dojść do “mieszkania tygrysów”, że nie wolno mi uronić ani sekundy z przeżytego tutaj czasu, bo później każda minuta będzie cenna, gdy o przygodzie opowiadać będę kolegom w zaciszu kawiarnianej sali. Czy uwierzą mi? Wątły, szczupły, chorowity - nie miałem w sobie nic z poszukiwacza przygód i podróżnika. Był wieczór. Gdy opuściłem się w dolinkę, otoczył mnie półmrok. Rozpoznawałem znany mi z książkowych ilustracji mongolski dąb, cedr i amurską lipę. Grube, potężne pnie, garbate od jakichś potwornych narośli, wyglądały jak czarne poczwary przygarbione do ziemi, okrywające konarami tajemnice ukryte w gęstym poszyciu leśnym. Dolinka była całkiem zarośnięta i musiałem się przez nią przedzierać jak przez dżunglę. Drogę zagradzały zwalone pnie, zbutwiałe, gnijące, schowane pod zeschłymi liśćmi. Szedłem nieledwie po omacku, w dusznym zapachu zgnilizny, lękając się, że zabłądzę. Na szczęście dolinka była niewielka. Kończyła się u podnóża stromych, dziwacznych skał, opadających w dół wielkim osypiskiem, zarzuconym kłodami powalonych drzew. Tu było jaśniej, widniej. Próbowałem się piąć ku górze - cierniste aralie chwytały mnie za nogawki spodni i za poły płaszcza. Zziajany przystanąłem, zdając sobie sprawę, że nim dotrę do skał, zapadnie noc i nogi połamię wśród wykrotów. Stanąłem za jakimś krzakiem i przyłożyłem do oczu lornetkę. Na tle czerwonawego nieba rysowały się wyraźnie ciemne cienie siedmiu ogromnych, niebotycznych głazów granitowych. Stały tutaj jak skamieniałe postacie wielkoludów i gigantycznych przedpotopowych zwierząt. Jedna ze skał podobna była do wielkiej żaby, druga do zgarbionego człowieka, trzecia przypominała wymierzoną w niebo rakietę wielostopniową, czwarta była jakąś wiedźmą ogromną. Szczeliny pośród nich ziały mrokiem, jak wejścia do wielkich pieczar. Wtem mignął mi w szkłach lornetki jaśniejszy, podłużny kształt. Mignął i znikł za wielkim głazem. Po sekundzie drugi cień przemknął przed moim wzrokiem. Czekałem z napięciem, aż do kłucia w oczach wpatrując się w wielki głaz. Czekałem długo, chyba ze trzy minuty. Dwa duże, rudawo-złote tygrysy przedefilowały przede mną uchodząc w szczelinę skalną. Były najwyżej czterysta metrów ode mnie - niskie, podłużne, podobne do gigantycznych jamników na łapach nieproporcjonalnie krótkich w stosunku do długich tułowi. Wśród szarych i ciemnych skał przebiegały bezszelestnie, jak złote promyki słońca odbite przez lusterko. Wiedziałem, że były daleko, że chyba przeszły na drugą stronę gór. Słyszałem, że nie zaczepione przez człowieka, nie napadają. Ale mimo tej wiedzy, aż spociłem się ze strachu. Strach odczuwałem większy niż w samolocie pędzącym na skały. Stałem za krzakiem, bojąc się ruszyć, a nawet drgnąć. Po chwili udało mi się wmówić w siebie, że tygrysów w ogóle nie widziałem, że uległem tylko złudzeniu, bo nic nie potwierdzało ich bytności. Już zdecydowałem się ruszyć w powrotną drogę przez zarośniętą dolinkę, gdy uwagę moją przykuło coś dziwacznego, zupełnie niepojętego. To “coś” znajdowało się najwyżej sto metrów ode mnie. Siedziało na powalonym pniu drzewnym - czarne, kosmate, o ludzkim kształcie i wzroście dwunastoletniego chłopca. “Coś” czochrało się nerwowymi szybkimi ruchami, jak małpa. Oczy załzawiły mi się od wysiłku wypatrywania przez szkła - ale przecież wyraźnie dojrzałem, że “coś” ma psią mordę. Pies? Dlaczego jednak siedzi jak człowiek na pniu drzewa i drapie się jak małpa? A może to niedźwiadek? Gwizdnąłem. I przepadło, po prostu jakby rozwiało się w powietrzu. Uczyniło się już prawie zupełnie mroczno, lękałem się zapuszczać w czarną gęstwinę doliny, wolałem nałożyć drogi, obchodząc skrajem. Szedłem szybko, skacząc z kamienia na kamień, pogwizdując, potykając się w pętach dzikiego wina i roślin podobnych do podzwrotnikowych lian. Chciałem zapalić, ale papieros wypadł mi z palców