Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Niewielkie ostrze wysunęło się z lewego rękawa prosto w otwartą dłoń jhindo. Kossori pozwolił mu zaatakować, obserwował, jak ostrze łukiem zbliża się w jego stronę; przewidywał kąt, pod którym go trafi. Prawą ręką uderzył w końcu tuż poniżej dłoni jhindo - ostrze poleciało w mrok nocy, przetoczyło się po deskach dachu i za- trzymało, jasne niczym kropla krwi. Zamiast niego natychmiast pojawiła się jitte, podobna do noża broń o dwóch ostrzach. Jednocześnie wokół drugiej ręki owinął się szereg kolców z czar- nego metalu, zasłaniających kostki. Najpierw błysnął rozmyty zarys jitte, a kastet podążył tuż za nią - śmiertelne podwójne uderzenie. Jhindo był niesamowicie szybki, może nawet szybszy od Kossoriego. Jitte rozcięła szatę muzyka, odsłaniając skórę, świecącą blado w monochromatycznym świetle wschodzącego księżyca. Chwilę później szereg kolców wgryzł się w jego prawe ramię. Nadeszła chwila śmierci jhindo. Trzeba przyznać, że zdążył jeszcze zarejestrować ten fakt, zanim sztywne palce Kossoriego, trzymane pod nieco dziwnym kątem, spadły prosto na niego. Poruszały się szybciej niż wzrok, potężna siła uderzenia złamała prawy nadgarstek jhindo, jakby był z bambusa. W tej samej chwili ręce podążyły w górę, łamiąc jednocześnie oba stawy barkowe. Zanim ciało zdążyło opaść na platformę, Kossori zadał ostateczny cios, szybki i śmiertelny niczym żywy piorun. Uderzenie strzaskało kręgosłup napastnika. Moichi zbliżył się do Kossoriego. Wielokrotnie ćwiczył z przy- jacielem, podziwiał nawet śmiercionośną sztukę walki niszczącą drewno i metal. Nigdy jednak nie widział jej użytej wobec człowieka. Był oszołomiony miażdżącymi skutkami kilku urwanych ruchów rąk. Nic dziwnego, że Kossori nigdy nie nosił przy sobie broni. Po co mu ona, skoro znał sekrety koppo? - Kossori, gdzie się tego nauczyłeś? Ten patrzył jednak na strzaskane ciało wysokiego jhindo. Ciemna kałuża krwi przesiąkającej przez hebanowy materiał rozlała się po deskach. - Musimy wezwać kogoś, by posprzątał - powiedział bez- namiętnie muzyk. - Kossori? - Moichi położył delikatnie dłoń na ramieniu przyjaciela. - Wszystko w porządku? - Był całkiem niezły. - Głos Kossoriego jak cieniutka spirala dymu rozpływał się w nocnym powietrzu. - Tak niesamowicie szybki. - Kossori. - Moichi stanął przed przyjacielem. Wzrok Kossoriego powoli nabrał ostrości. Muzyk uśmiechnął się i potrząsnął głową. - To zabiera chwilę, przyjacielu. Wysiłek emocjonalny jest największym problemem dla adepta koppo. Poza tym łatwo wpada się w swego rodzaju ciąg zabijania. Inaczej nie mielibyśmy siły. - Opuszczoną ręką wskazał na skulone ciało, połamane niczym marionetka rozdarta przez mściwe dziecko. Kossori oderwał od szaty pasek materiału i opatrzył nim cztery rany od kolców jhindo. - Miałem szczęście - zauważył. - Kolce mogły być zatrute. Moichi przeszedł do miejsca, w którym leżało owalne pudełko, płaskie i brzydkie. - Zastanawiam się, co miał zamiar z tym zrobić. Kossori także zbliżył się do pudełka. _ Nic dobrego, tego jestem pewien. Otwórz je. W środku na pewno znajdziemy wskazówkę. Moichi schylił się i uniósł lakową pokrywkę. Najpierw ujrzał warkocz, czarnogranatowy, błyszczący dzięki olejkom nakładanym zapewne godzinami. Włosy były pieczołowicie uczesane, co także musiało zająć dużo czasu. Poniżej brązowe oczy były otwarte, wyrażając coś na kształt zdziwienia. Szerokie wargi zamarły w niemym proteście, na żółtych zębach ciągle błyszczała warstwa śliny. Krew rozlała się wokół odciętej szyi; ciemna kałuża gęstniała powoli, zatrzymana wewnątrz pojemnika dzięki cienkiej warstwie laki. M ie chcę mieć z tym nic do czynienia. - Proszę cię o osobistą przysługę... - Przyjacielu, przyznam się, że nie radzę sobie dobrze z zagad- kami. Nigdy sobie nie radziłem. To ty jesteś ekspertem w tej kwestii. Byłbym głupcem, gdybym maczał palce w czymś, o czym mało wiem i do czego nie mam naturalnych uzdolnień. - Zaczekaj, Kossori. Jeśli tylko zechcesz mnie wysłuchać, to wytłumaczę, jak możesz mi pomóc. - Hmph! - Kossori patrzył podejrzliwie na przyjaciela, ale umilkł. Siedzieli przy stole z nie heblowanego drewna w zatłoczonej tawernie na ulicy Żelaznej. Przed nimi stały ogromne cynowe talerze, pełne pieczonego na ruszcie kurczaka oraz warzyw z ziar- nem sezamowym polanych oliwą