Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Są po prostu — jak mówią ludzie teatru — „aktorami charakterystycznymi”. Mają swój poziom, swoje miejsce, wiedzą, co jest dla nich stosowne i co im się należy, a odpowiedni rozmiar nagrobka mówi w końcu o tym, czy należycie odegrali swoją rolę. Istnieje jednak także inna odmiana życia, będąca nie tyle bytowaniem, co kosztowaniem żywota na rozmaite sposoby. Człowieka uderza znienacka jakaś niepospolita siła, zostaje wyrzucony ze swojego łożyska i przez resztę czasu życie układa mu się na opak, stanowi niejako jedno pasmo doświadczeń. Taki właśnie był mój los i to mnie w końcu skłoniło do napisania czegoś w rodzaju powieści. Zaznałem niezwykłej ilości wrażeń, o których koniecznie chcę opowiedzieć. Oglądałem życie w bardzo różnych płaszczyznach, a zawsze przypatrywałem mu się z bliska i z dobrą wiarą. Byłem obywatelem wielu krain socjalnych. Byłem niepożądanym gościem pracującego piekarza, mojego kuzyna, który potem umarł w lecznicy w Chatham; w pokojach służbowych zajadałem ukradkiem różne smakołyki podsuwane mi przez lokai; za mój brak elegancji darzyła mnie wzgardą córka urzędnika gazowni (z którą to córką następnie ożeniłem się i rozwiodłem), a także — aby przerzucić się do drugiego krańca, figurowałem niegdyś — o czasy błyskotliwe! — na przyjęciu wydanym przez hrabinę. Była to — przyznać muszę — hrabina typu finansowego, niemniej jednak hrabina. Oglądałem tych ludzi pod różnymi kątami widzenia. Do stołu zasiadałem nie tylko z utytułowanymi, ale i z wielkimi tego świata. Pewnego razu — jest to moim najświetniejszym wspomnieniem — w zapale wzajemnego zachwytu rozlałem szampana na spodnie największemu mężowi stanu w całym Imperium — Boże broń, bym miał być tak małoduszny, żeby wymienić jego nazwisko! A raz (choć jest to rzecz najbardziej przypadkowa w moim życiu) zamordowałem człowieka… Tak, widziałem bardzo ciekawe odmiany ludzi i stylu życia. Dziwni byli oni wszyscy — wielcy i mali — ogromnie do siebie podobni w gruncie rzeczy, a osobliwie różni na zewnątrz. Żałuję, że sięgnąwszy tak daleko, nie sięgnąłem jeszcze dalej, zarówno w górę jak w dół. Zapewne warto jest znać członków rodziny królewskiej i musi to być ogromnie przyjemne. Moje kontakty z książętami krwi ograniczały się jednak do terenu ściśle publicznego; natomiast jeśli idzie o drugi koniec skali społecznej, nie uzyskałem — nazwijmy to — wewnętrznej wiedzy o tej pośledniej, ale pociągającej grupie ludzi, którzy latem wędrują po gościńcach, podpici, lecz en familie (w ten sposób okupując tę drobną usterkę) z wózkiem, lawendą na sprzedaż, opalonymi dziećmi, swoistym zapachem i zagadkowymi tobołkami, budzącymi różne skojarzenia w wyobraźni. Robociarze, rolnicy, marynarze i palacze, wszyscy ci, co przesiadują po starych piwiarniach, pamiętających rok 1834, są mi również dalecy i pewnie pozostaną takimi na zawsze. Moje obcowanie z arystokracją było też dosyć nikłe; raz pojechałem na polowanie z pewnym księciem i w przypływie czegoś, co bez wątpienia było snobizmem, starałem się, jak mogłem, wygarnąć mu ze strzelby po nogach. To mi się wszakże nie udało. A jednak żałuję, że nie poznałem ich wszystkich… Zapytacie, dzięki jakim przymiotom uzyskałem tak niezwykły zasięg socjalny, tak szeroki przekrój społecznego organizmu brytyjskiego. Sprawił to Przypadek Urodzenia. Zawsze tak bywa w Anglii. Zaiste, jeśli wolno mi uczynić podobnie kosmiczną uwagę, wszystko zależy od niego. Ale to tylko tak, mimochodem. Byłem bratankiem mojego stryja, czyli ni mniej ni więcej tylko słynnego Edwarda Ponderevo, którego kometowy przelot po finansowym niebie wydarzył się już całe dziesięć lat temu. Czy pamiętacie czasy Pondereva, ów okres jego świetności? Może mieliście swój drobny udział w którymś z jego przedsięwzięć, co wstrząsnęły światem? W takim razie znacie go aż nadto dobrze. Dosiadłszy Tono–Bungay śmignął przez puste niebiosa niby kometa — lub raczej olśniewająca raca — a osłupiali udziałowcy rozwodzili się nad jego gwiazdą. U zenitu rozprysnął się w mgławicę najświetniejszych zaszczytów. Cóż to były za czasy! Istny Napoleon artykułów gospodarstwa domowego!… Byłem jego bratankiem, bratankiem ulubionym i zaufanym. Przez całą tę drogę wisiałem uczepiony u poły jego surduta. Zanim rozpoczął swoją karierę, sporządzałem wraz z nim pigułki w aptece w Wimblehurst. Byłem, można powiedzieć, trzpieniem jego rakiety, a po naszym wspaniałym wzlocie, gdy już poigrał milionami niby złocistym deszczem z niebios, ja, ujrzawszy z lotu ptaka współczesny świat, opadłem, może nieco pokaleczony i podrapany, ale bogaty w doświadczenie, starszy o lat dwadzieścia i dwa, pożegnawszy się już z młodością i dobrze napocząwszy wieku męskiego — na tę stocznię nad Tamizą, w biały żar i huk młotów, i znalazłszy się wpośród wspaniałych tworów ze stali mogłem spokojnie przemyśleć to wszystko, porobić notatki i dorywcze obserwacje, które składają się na niniejszą książkę. A trzeba wam wiedzieć, że było to coś więcej, niż szybowanie w przenośni