Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie będę tu wchodził w szczegóły rozwoju indywidualnej władzy, tak świetnie przedstawione w książce Moreta i Davy’ego (warto by ją przetłumaczyć na polski zamiast tuzina np. jakichś obskurnych powieścideł, służących tylko do jeszcze większego zaklajstrowania i zagwazdrania mózgów naszej z dnia na dzień spadającej w umysłowej kulturze publiki). Ograniczę się tylko do paru słów. Z tego, co różni ludzie piszą, widać, że powstawanie indywidualnej władzy nie jest procesem tak bardzo jednoznacznie dla wszystkich wyklarowanym. Są duże dywergencje zdań co do ważności różnych czynników tego procesu; jedno widać jasno, że proces ten jest złożony i że różne czynniki skupiają jakby swe wysiłki, aby władzę tę ukonstytuować. Jest to melanż społeczno — religijny, przy czym robi wrażenie — o ile można puścić się na nic nie wyjaśniające zresztą skrótowe hipostazy — jakoby „demon gatunku”, chcący go podnieść na wyższy stopień (prawo ewolucji jest jednak faktem — jest to integralny element samego istnienia indywiduum i gatunku), zużytkował poczucie Tajemnicy Istnienia dla celów organizacyjno — społeczno — kulturalnych i przy pomocy sankcji magiczno — religijnych umacniał władzę wybitnej jednostki, która to władza ma źródło swe w istnieniu rodziny rządzonej ostatecznie zawsze przez kogoś, a nie stanowiącej bezstrukturalnej masy. Tak jak coś jest w nas, co pcha nas do zakreślenia pewnej — stałej w pewnych granicach dla wszystkich — linii rozwojowej, która jest istnieniem naszym, tak samo jest coś takiego w gatunku. Takie pojęcia jak „elan vital” Bergsona, wprowadzone jako ogólne skróty dla pewnych faktów, mogą być przyjęte na końcu danego systemu wykazującego konieczność danego stanu rzeczy przy pomocy innych pojęć; umieszczone na początku, jako niby pierwotne pojęcia hipostazyjne (lepiej niż hipostatyczne), nie wyjaśniają nic, tylko uwalniają — na tle powierzchownego (jak w wierze jakiejś dogmatycznej) uspokojenia — od dalszego badania ich źródeł w głębszych koniecznościach samego faktu istnienia żywego stworu, w wielkościach indywiduów tego samego gatunku wśród „materii martwej”. Specjalnie interesuje mnie tu nie skład tego coctailu organizacyjno — religijnego, stanowiącego pierwszy stopień władzy, z którego ona, jakoś jeszcze odrętwiała i niemrawa, nie może ruszyć ku dalszej konsolidacji, ile stopień dalszy, którego warunki stwarza znów demon gatunku (skrótowo — zastępcze wyrażenie antyhipostazyjne) przez instytucję zwaną „potlatsch”. Robi to znowu wrażenie, jakby wyrwanie komunistycznego totemicznego klanu z jego samozadowolonego marazmu przy pomocy środków sankcyjno — religijnych nie doprowadziło do pożądanego rezultatu w kwestii uintensywnienia rozwoju. Wszystkie dane są: skrawek kory mózgowej w pysznym gatunku gotowy; jest prymitywna, niezbyt bogata może w osobne słowa dla podobnych rzeczy mowa; są zaczątki kultury materialnej (narzędziowej), mogącej rozwinąć się daleko; jest ogień; jest wiara, która nadaje już władzy nimb metafizyczny, a klan nie rusza się w dalszą drogę. A tu stworzywszy to wszystko trzeba wyzyskać warunki do stworzenia wyższych wartości — wszak (ohydne słowo, a tli muszę go użyć) żyje się tylko raz: gatunkowo i indywidualnie tak samo. Raz pewno tylko na całą wieczność powstały takie akurat wymoczki, płazy i ssaki, no i my też. „A nuże” — jak dziwnie krzyczały makbetańskie czarownice — trzeba wykorzystać ten niepojęty cud istnienia jak najpełniej i najpotężniej: gatunek — ma się wrażenie — „myśli” zupełnie tak jak indywiduum, oczywiście „myśli” tak sumą indywiduów, z których się składa. Poza płciowymi przeżyciami samce nie są bardzo zdolne do rywalizacji, wolą zasadniczo byt spokojny i zrównoważony