Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Usiłowała nie myśleć. A jednak w radość, że może ukoić jego tęsknotę, wkradło się przekonanie, iż coś było i odeszło, nie biorąc nic, ale powróci znowu, by upomnieć się o swoje. 14 Po przywitaniu przez mieszczan pod bramą miasta poczet książęcy ruszył w górę ku zamkowi. Towarzyszyła mu gromadka rycerzy i braci zakonnych Szpitala Matki Bożej Jerozolimskiej, którzy uznając w landgrafie swego seniora i dobrodzieja, wyjechali go powitać. Tworzyli oni przy jego poczcie honorową straż. Teraz dwójakami, bo wąska droga nie pozwalała jechać szerzej, poczet wspinał się kamienistą, krętą drogą ku zamkowi. Wzdłuż drogi stali łucznicy książęcy, a za nimi, wśród skał i kęp zieleni, całe tłumy mieszczan i chłopów z okolicznych wsi. Kobiety powiewały chustkami, małe dziewczynki rzucały przed jadącą parą książęcą pęki kwiatów. Pogoda była piękna, słoneczna; po posępnych dniach deszczów wróciło lato w całym swym przepychu. W czystym powietrzu widać było dziwnie blisko otaczające Wartburg wzgórza, sinofioletowe, nastrzępione lasami. Gdy poczet był już w połowie góry, z wieży zamku zagrzmiały rogi i wzniósł się w górę proporzec książęcy, łopocząc figurami przyskakujących do siebie lwów. Biegnąca zboczem droga tuż pod szczytem zbliżała się do wysokiej, pionowo prawie opadającej skały, którą trzeba było objechać. Po zatoczeniu wielkiego kręgu poczet zbliżył się do małego tarasu. Tutaj było nieco więcej miejsca i tu czekała na przybyłych rodzina książęca. Pomiędzy kasztelanem Dietrichem, kapelanem zamkowym, i księciem Konradem stała księżna Zofia, ubrana w szarą, zakonną szatę. Nie była jeszcze starą kobietą, a jej świeża, pokryta zdrowymi rumieńcami twarz odbijała od zwiędłych twarzy innych zakonnic, które stały opodal. Oczy księżnej patrzyły bystro spod klasztornego czepca; jej spokojny, lecz ostry wzrok zdawał się dostrzegać wszystko, co się działo wokoło. Księżna miała postawę wyniosłą, głowę odchyloną nieco do tyłu, gesty spokojne. Tuż przy babce stał mały Herman, dalej Izentruda trzymała na rękach Zofię. Synowie zsiedli z koni i przystąpili do matki. Klękali przed nią, a ona brała każdego z nich kolejno w ramiona i czule całowała w czoło. Potem Ludwik podbiegł do syna, chwycił go na ręce i wesoło, wśród krzyku otaczających podniósł w górę. Ale gdy chciał uczynić to samo z małą Zofią, dziewczynka płacząc poczęła mu się wydzierać z rąk. Dziecko nie pamiętało ojca. Elza stała z boku i przyglądała się scenie powitania. Bliskość męża pozwoliła jej zapomnieć o wszystkich troskach. Rano wyjeżdżając pod słoneczny blask, który przesączając się przez gałęzie brzóz cętkował drogę drgającymi plamami, w świeżym ożywczym zapachu poranka miała uczucie, że nie odstępujące jej niepokoje minęły razem z poprzednim dniem, odeszły wraz z tajemniczym żebrakiem. Ale już tu, na górze, odezwały się znów. Początkowo było to tylko lękliwe oczekiwanie czegoś, co musiało nadejść. Teraz jej niepokój odnalazł swój przedmiot. Spod nasuniętej na czoło chustki rozglądała się po stojących przed bramą ludziach. Próżno szukała wśród nich wysokiej sylwetki, ubranej zawsze w ten sam wyrudziały płaszcz. Przywołała do siebie Gudę. - Popatrz - powiedziała - wydaje mi się, że nie ma mistrza. - Nie widzę go, gołąbko. Ale to lepiej. Popsułby tylko radość swoim ponurym wyglądem. - Nie, nie. Pójdź, proszę, dowiedz się, dlaczego go nie ma! Może chory? Mała Zofia wciąż płakała, więc wzięła dziecko na ręce, by je uspokoić. Kapelan wezwał tymczasem wszystkich, by się udali do kaplicy podziękować Bogu za szczęśliwy powrót księcia. Podtrzymując jedną ręką matkę, drugą trzymając za rękę Hermana, Ludwik pierwszy przeszedł zwodzony most. Elza szła za nim, niosąc wciąż Zofię. Dziecko już nie płakało. Mała kaplica zamkowa zaledwie była zdolna pomieścić cały dwór. Obaj księża zaintonowali radosny hymn. Pieśń biła o ściany, niby ptak wpuszczony do zbyt ciasnej klatki. Dlaczego go nie było? - myślała. Całą noc przegadali z Ludwikiem. Lecz wśród słów, przeplatanych pieszczotami, nie znalazło się ani jedno, by wspomnieć o zakazie Konrada. Ludwik tyle miał sam do powiedzenia, zaledwie jej słuchał. Chciała, by najpierw uwolnił się od brzemienia, z którym wrócił. Nie bez zdumienia odkryła, że pobyt w Italii zmienił go bardzo. Chwilami wydawał się nie tym samym człowiekiem, jakim był przed pół rokiem. Poprzez zwykłą wesołość przebijał jakby smutek. To opowiadał z entuzjazmem o cesarzu, o życiu na dworze, o nieznanym słonecznym świecie za kamienną ścianą gór - to znowu nagle milkł. Nie wypytywała go, nawet gdy czuła, że nie powiedział wszystkiego do końca. Starała się tylko być jeszcze czulsza, jeszcze bardziej gotowa na przyjęcie każdego wyznania. Nie zawsze tak bywało. Dawniej, gdy wydawało się jej, że Ludwik coś przemilcza, usiłowała go skłonić do mówienia. Potem jednak żałowała tego. Dlatego teraz wolała cierpliwie czekać. Lecz gdy czuła jakiś ciężar na wargach Ludwika, czy mogła mu mówić o zakazie, który mierzył w jego honor? Zakaz był twardy i na pewno w przekonaniu Ludwika całkowicie niesłuszny. Zatarg z arcybiskupem był już sprawą zapomnianą. Dostojnik kościelny nie żywił urazy do landgrafa, zwłaszcza odkąd Ludwik skarcił jego krnąbrnych wasali. Była pewna, że braciszek wybuchnie gniewem, dowiedziawszy się o żądaniu kanonika. Gdyby mogła wziąć na siebie i dźwigać ten zakaz sama, bodaj przez całe życie! Lecz Konrad chciał przez nią sięgnąć Ludwika. Domagał się od nich więcej niż od innych. Sądziła, że należy to docenić