Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Postanowiła zostać internistką i pracować w jednym z najbardziej zaniedbanych okręgów Manchesteru. Jej pacjenci wywodzili się głównie z obskurnych bloków położonych na przedmieściach, wynajęła więc w pobliżu mieszkanie uważając, że po to, by móc skutecznie służyć tym ludziom, powinna mieszkać w tym samym otoczeniu. Warunki socjalne i finansowe, w jakich żyli jej pacjenci, przerażały Christie. Najbardziej w jej pojęciu cierpiały kobiety, kobiety i dzieci zamknięte w czterech ścianach małych mieszkanek, położonych często na poddaszach bloków, odizolowane od świata i siebie nawzajem, skazane na taszczenie po schodach wózków i zakupów, kiedy windy odmawiały posłuszeństwa. A te schody, jakże często brudne i cuchnące ekskrementami, przypominały śmietniska, stając się domeną młodzieżowych gangów skupiających bezrobotnych wyrostków, żyjących z drobnych kradzieży i rozbojów. Kolejne, niemałe zagrożenie stanowili narkomani i pijacy obojga płci, i kiedy Christie patrzyła na młode matki z mizernymi, niedożywionymi dziećmi, ogarniało ją współczucie. Jaką ci ludzie mieli szansę na godziwe życie? Apatyczne dzieci o pustych spojrzeniach, dzieci nadpobudliwe i brutalne, dzieci chorobliwie nieśmiałe i sfrustrowane - wszystkie cierpiały z tych samych powodów. - Co my, do diabła, w tej sprawie robimy? – pytała Christie ze złością siebie i swoich kolegów. - Dajemy tym dzieciakom leki i odsyłamy je do domu wiedząc, że tak naprawdę im i ich matkom potrzebne są przyzwoite warunki, świeże powietrze, przestrzeń życiowa i jakaś motywacja, żeby wałczyć o poczucie własnej godności... - A niby w jaki sposób mamy to robić? - zapytał ją agresywnie jeden z kolegów. - Żyjemy w świecie, w którym maszyna wypiera człowieka. Kiedy te dzieci dorosną, nie będzie dla nich pracy ani żadnej przyszłości, tak jak nie było dla ich rodziców. Możemy jedynie przekonywać tych ludzi, że nie powinni mieć dzieci. Oni się... - Co oni się?! - przerwała mu Christie z furią w oczach. - Nie nadają do tego, żeby mieć dzieci? To chciałeś powiedzieć? To może my się do tego nie nadajemy? Bo to właśnie my skazujemy ich i ich nie narodzone dzieci na taką nędzną egzystencję. To my nie podajemy prawdy do publicznej wiadomości i nie zmuszamy innych, żeby coś w tej sprawie robili. Co z tego, że małą Tracy od pół roku ma katar... w najlepszym razie jej damy antybiotyk, a jej mamie coś na uspokojenie, chociaż wiemy, że w gruncie rzeczy obu potrzebny jest w miarę przyzwoity dom, jakiś ogródek, w którym mała mogłaby się bawić, i poczucie bezpieczeństwa, żeby nie bały się wychodzić z domu. Christie czuła się wyczerpana tą beznadziejną walką, świadomość biedy tych ludzi przytłaczała ją ciężkim brzemieniem. Jakże niewiele mogła im pomóc. Zorganizowała żłobek, miejsce spotkań matek i dzieci, wydarłszy w tym celu od rady miejskiej pusty lokal. Prośbą i groźbą w miejscowym ośrodku majsterkowania zdobyła pędzle i farby i przekonała kobiety, że powinny się otrząsnąć z apatii, że odnowienie i udekorowanie lokalu to ich sprawa. Zachęcała je, żeby własną pomysłowością i sprytem zrobiły coś dla siebie i swoich dzieci i z niekłamaną przyjemnością patrzyła, jak na ścianach powstają nieoczekiwanie piękne malowidła, a ich autorki stopniowo nabierają wiary i pewności siebie, jak się organizują w grupy, zdobywając pieniądze na wyposażenie żłobka. Trzy spośród kobiet zdołała umieścić na kursach dla przedszkolanek, ucząc je jednocześnie, jak organizować wycieczki dla siebie i dzieci. Praktyka lekarska, praca społeczna i Cathy wypełniały jej czas bez reszty i kiedy jedna z kobiet zrobiła Christie delikatny przytyk, że nie ma mężczyzny, ta wzruszyła ramionami i odpowiedziała, że nie widzi takiej potrzeby. Była to jednak nieprawda; kilka miesięcy temu Christie związała się bowiem z pewnym mężczyzną, rozwodnikiem z dwojgiem dzieci i wspólnikiem w firmie architektonicznej, którego poznała w trakcie działań na rzecz poprawy losu swych podopiecznych. Miał poczucie humoru i okazał się dobrym kochankiem, co, jak stwierdziła, było dla niej ważniejsze, niż myślała. Konsekwentnie jednak trzymała go na dystans. Ten typ znajomości jej wystarczał - wolała się nie angażować głębiej. David stanowił dla niej wystarczającą nauczkę. Kiedy kobieta kocha mężczyznę, traci na jego rzecz znaczącą część swojej osobowości. Już raz cierpiała z powodu straty, już raz zaprzedała siebie dla kogoś innego i nie zamierzała powtarzać tego błędu