Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Dzień przechodził, a Tarzan wciąż siedział nad nie podejrzewającą nic kobietą z kotłem. Pracujący w polach powrócili do domów. Wojownicy, wracający z łowów, wynurzyli się z lasów. Kiedy wszyscy byli już wewnątrz palisady, zamknięto i zaparto wrota. Wyniesiono teraz dużo garnków we wsi. Przed każdą chatą krzątała się kobieta przed gotowaną strawą, wszędzie widać było chleb z kukurydzy i puddingi z kassawy. Nagle rozległ się okrzyk pozdrawiający z brzegu polany. Był to oddział zapóźnionych myśliwców, wracający z północnej strony. Na wpół wiedli oni, na wpół ciągnęli za sobą opierające się zwierzę. Kiedy zbliżyli się do wioski, odemknięto na oścież wrota, aby ich wpuścić, a gdy ludność spostrzegła ofiarę, podniósł się pod niebiosa dziki okrzyk, gdyż złowioną zwierzyną był człowiek. Na wciągniętego na ulicę wioski, wciąż opierającego się człowieka, rzuciły się kobiety i dzieci z kijami i kamieniami. Wtedy Tarzan, chociaż był młodym, dzikim zwierzęciem wyrosłym w dżungli, zadziwił się, widząc wielkie okrucieństwo ludzi. Jedynie tylko Szita, lampart, ze wszystkich zwierząt dżungli zadawał męczarnie swym ofiarom. Według powszechnej etyki wszystkich innych zwierząt szybka, litościwa śmierć wymierzana była zdobyczy. Tarzan tylko niedokładnie, w urywkowych fragmentach dowiedział się z książek o zwyczajach ludzkich istot. Idąc śladem Kulonogi przez las oczekiwał, że przybędzie do miasta dziwnych domów na kołach, wyrzucających obłoki czarnego dymu z wielkiego drzewa wstawionego w dach — albo do morza pokrytego potężnymi pływającymi budynkami, które jak się z książek dowiedział, zwały się rozmaicie, okrętami, statkami, parowcami i załogą. Spotkał go przykry zawód, gdy ujrzał biedną, małą wioskę czarnych, ukrytą w jego własnej dżungli, nie posiadającą ani jednego tak obszernego domu, jak jego własna chata na odległym pobrzeżu. Widział, że ludzie ci byli bardziej złośliwi niż jego towarzysze–małpy, a tak dzicy i okrutni, jak sama lwica Sabora. Tarzan zaczął mieć małe poważanie do przedstawicieli ludzkiego rodu. Biedną ofiarę przywiązano do wielkiego słupa, prawie w samym środku wioski, wprost przed chatą Mbongi. Wojownicy utworzyli naokoło tańczące, wyjące koło, świecąc nożami i groźnymi włóczniami. W drugim większym kole przysiadły kobiety, wyjąc i uderzając w kotły. Przypomniało mu to obrzęd dum–dum i wiedział już, czego ma oczekiwać. Przyszło mu na myśl, czy czarni ludzie rzucą się na świeże mięso, jakie mieli przed sobą, jeszcze za życia ofiary. Małpy nie robiły czegoś podobnego. Koło wojowników naokoło kulącego się jeńca zwężało się coraz bardziej, gdy tańczący podskakując w takt dzikiej oszałamiającej muzyki kotłów zbliżali się. Oto wysunęła się dzida i przebiła ofiarę. Było to sygnałem dla pięćdziesięciu innych. Przebite były oczy, uszy, ręce, nogi. Każdy cal wijącego się ciała, nie pokrywający koniecznego do życia organu, stał się tarczą okrutnych włóczników. Kobiety i dzieci wyły z radości. Wojownicy oblizywali swe okropne wargi, przewidując zbliżająca się ucztę, i starali się prześcignąć jeden drugiego w dzikości i okropności, z jaką pastwili się nad jeńcem, który jeszcze był przy życiu i miał zachowane czucie. Tarzan wiedział, że zbliżała się dogodna dla niego pora do działania. Wszystkich oczy zwrócone były na przejmujący widok u słupa. Jasność dnia ustąpiła przed mrokiem księżycowej nocy. Tylko w bezpośrednim sąsiedztwie igrzyska paliły się ognie, rzucając niespokojnie światło na pełną niepokoju scenę. Lekko zwinny chłopiec zsunął się na trawę w końcu ulicy wioskowej. Szybko zebrał strzały — tym razem wszystkie, gdyż przyniósł z sobą znaczną ilość długich włókien do powiązania ich w wiązkę. Nie spiesząc się obwiązał wszystkie mocno, lecz zanim opuścił to miejsce, kapryśny chochlik zjawił się mu w głowie. Obejrzał się wokoło, chcąc wyrządzić jakąś dziką psotę tym dziwnym, dziwacznym istotom, aby dowiedzieli się o jego obecności