Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Brzmiało całkiem nieźle. - Głowę dam, że nie zgadniecie, jak nazwali mnie dzisiaj na walkach! - powiedział, ledwo znalazł się w kwaterze niewolników. - No jak? - George Kogut! - Coś podobnego! - zawołała siostra Sara. Oczy Kizzy błyszczały miłością i dumą. - No cóż - powiedziała - z pewnością to określenie pasuje do ciebie, jak ulał. Przezwisko rozbawiło nawet pana Lea, kiedy dowiedział się o nim od wuja Mingo, który dodał z sarkazmem: - Dziwię się, że nie nazwali go George Beksa po tym, jak tryska łzami za każdym razem, kiedy ginie mu kogut. I chociaż tyle ostatnio wygrywa, jeśli o to chodzi wcale się nie zmienił. Niech no tylko jego ptak dostanie śmiertelną ostrogę, a zaraz bierze go na ręce, tuli i beczy, jakby to było jego własne dziecko. Czy widział pan kiedyś coś podobnego, pszepana? Pan Lea się roześmiał. - Sam nieraz miałem ochotę zapłakać, kiedy postawiłem o wiele więcej, niż powinienem, a mój kogut przegrał! Ale rzeczywiście nie słyszałem, żeby ktoś tak to sobie brał do serca, jak ten chłopak. Chyba po prostu za bardzo przywiązuje się do ptaków. Wkrótce potem, podczas najważniejszych rozgrywek sezonu, pan wracał właśnie do wozu niosąc koguta, który wygrał finałową walkę, kiedy usłyszał, że ktoś go woła. Odwróciwszy się, ze zdumieniem zobaczył arystokratę George'a Jewetta, który uśmiechając się szedł w jego kierunku. Pan Lea zdołał nadać głosowi naturalne, swobodne brzmienie: - O, dzień dobry panu! Uścisnęli sobie dłonie. - Proszę pana, będę z panem całkiem szczery, jak dżentelmen z dżentelmenem i hodowca z hodowcą. Niedawno straciłem tresera. Zatrzymał go w nocy patrol, bo był bez przepustki. Niestety, próbował uciec i dość poważnie go postrzelili. Sądzę, że nie wyżyje. - Przykro mi to słyszeć.,, to znaczy chodzi mi o pana, nie o Murzyna. - Pan Lea przeklinał w duchu swoje potknięcie, domyślając się, co zaraz nastąpi. Arystokrata chce Mingo. - Tak, naturalnie - powiedział Jewett. - Otóż potrzebny mi jest choćby tymczasowy treser, taki, który zna się co nieco na kogutach. - Urwał. - Zauważyłem, że pan ma ich dwóch. Nie śmiałbym prosić o doświadczonego starego, ale może zechciałby mi pan odstąpić za godziwą sumę swojego chłopaka, który, jak słyszę od Murzynów, odwiedza jedną z dziewczyn na mojej plantacji... Zdumienie pana Lea walczyło o lepsze z wściekłością na wieść o tej ewidentnej zdradzie George'a. - Ach, tak ... - wykrztusił. Pan Jewett znów się uśmiechnął, widząc, że cios był celny. - Zapewniam pana, że nie chcę się targować. Czy trzy tysiące wystarczy? Pan Lea był ogłuszony, nie wierzył własnym uszom. - Niestety, proszę pana - usłyszał swoją krótką i stanowczą odpowiedź. Poczuł rozkosz płynącą z odrzucenia prośby bogatego arystokraty. - Dobrze więc. - Ton pana Jewetta wyraźnie ochłódł. — Oto moja ostateczna cena: cztery tysiące! - Nie zamierzam sprzedawać swoich treserów, proszę pana. Szczęka bogacza opadła, oczy zlodowaciały. - Rozumiem. Oczywiście. Żegnam pana! - Żegnam - odparł Lea i obaj rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Pan ruszył czym prędzej do wozu, z trudem powstrzymując się, aby nie biec. Jego gniew rósł z każdą chwilą. Wuj Mingo i George, widząc go z daleka, przezornie przj'oblekli twarze w maski bez wyrazu. Dopadłszy wozu pan podsunął George'owi pięść pod nos, bełkocząc z wściekłością: - Rozwalę ci łeb! Po kiego czorta łazisz do Jewetta? Mówić mu, jak tresujemy koguty? George zszarzał na twarzy. - Nic nie mówiłem panu Jewettowi, pszepana... - Słowa z trudem wydobywały mu się ze ściśniętej krtani. - Nigdy w życiu z nim nie rozmawiałem! Jego niekłamane zdumienie i przerażenie po części przekonały pana Lea. - Czy chcesz mi powiedzieć, że chodzisz taki szmat drogi tylko do dziewuchy? - Nawet jeśli rzeczywiście to prawda, pan Lea wiedział, że każda taka wizyta naraża chłopaka na przebiegłe sztuczki ze strony Jewetta i nie wiadomo, czym to się może skończyć. - Boże, zmiłuj się! Pszepana, litości... Mijała ich inna furmanka, jej pasażerowie krzyczeli i machali do pana, który wykrzywił usta w uśmiechu, żegnając znajomych ruchem ręki, i wdrapawszy się na wóz, usiadł na samym skraju siedzenia, jak najdalej od przerażonego wuja Mingo, po czym warknął przez zęby: - Ruszaj, do diabła! Podczas drogi powrotnej, która zdawała się ciągnąć bez końca, atmosfera była naprężona do ostatnich granic. Napięcie nie opadło nawet wówczas, kiedy wuj Mingo i George zostali sami. Tej nocy George nie zmrużył oka gnębiony wizją nie znanej kary, jaka go z pewnością spotka. Lecz żadna kara go nie spotkała. A po kilku dniach pan, jak gdyby nigdy nic, rzek! do wuja Mingo: - Zostałem zaproszony do udziału w walkach, które w przyszłym tygodniu odbędą się tuż za granicą stanu, w Wirginii. Wiem, że taka długa podróż może ci zaszkodzić, więc wezmę ze sobą tylko chłopca. - Tak, pszepana. Wuj Mingo od dawna zdawał sobie sprawę, że ten dzień nadejdzie - przecież pan umieścił tu George'a po to właśnie, aby go zastąpił. Nie śniło mu się jednak, iż nadejdzie tak szybko. ROZDZIAŁ DZIEWIĘĆDZIESIĄTY TRZECI - O czym myślisz, chłopcze? Po przeszło godzinnej wspólnej jeździe na przednim siedzeniu wozu, podczas której w zupełnej ciszy obserwował baranki na niebie, zapyloną drogę przed sobą i monotonny ruch mięśni na zadach mułów, niespodziewane pytanie pana Lea przestraszyło George'a. - O niczym - odparł. - Nie myślałem o niczym, pszepana. - To jedna z rzeczy, której nigdy nie mogłem zrozumieć u Murzynów. - W głosie pana brzmiała irytacja. - Jak tylko człowiek chce z wami po ludzku pogadać, od razu zaczynacie udawać półgłówków. Doprowadza mnie to do szału, zwłaszcza kiedy chodzi o takiego czarnucha, jak ty, któremu, jeśli zechce, gęba potrafi się nie zamykać