Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Dzięki temu przekonał się, że wszystkie sławy są do siebie podobne. Należeli do tajnego klubu złodziei. Rozpoznawali się na pierwszy rzut oka i nigdy nie dobierali się jeden drugiemu do skóry. Ich hasłem była bystrość spojrzenia i malująca się w nim współwina. Nigdy nie rozprawiali o charyzmie. Ze znajomości z nimi, z faktu, że sam do nich należał, Winch nabrał przekonania, że ludzie charyzmatyczni to gatunek i gniazdo arcykłamców. 28 Taka wiedza pozbawiała cię wszystkiego. Pozbawiała cię zadowolenia i życiowego napędu. Wszystkiemu odbierała wartość. I wszelki sens. Zaganiała cię z po- wrotem do wspólnej obory, wyglądającego - i cuch- nącego - jak reszta żywego inwentarza. Inwentarza, do którego nie chciałeś się zaliczać. I ktoś taki jak on uchodził w swojej kompanii za bohatera. A niech ich szlag, niech ich szlag, niech ich wszystkich szlag trafi, pomyślał nagle z furią Winch. Nie zasługiwali nawet na to, by im to wybić z łbów łajnem schowanym do skarpety! Po cholerę się nimi przej- mował?! Butelkę nadal trzymał na piersi. Pozwolił ręce ścis- kającej flaszkę ześlizgnąć się w dół po brzegu koi i odstawił whisky. A pal sześć ich wszystkich, to przeklęte armatnie mięso. Nie mogli przecież oczekiwać, że w nieskoń- czoność będzie utrzymywał ich przy życiu, no nie? Winch wsparł się na łokciu i przez otwarte drzwi obserwował korytarz. Na jego drugim końcu znajdowała się dawna główna kabina statku. Tam właśnie zgroma- dzono mięso armatnie. W liczbie kilkuset sztuk. Miejsce foteli i stolików zajęły szpitalne łóżka, które ustawiono w równych rzędach. W tej jednej dużej, wysokiej sali leżeli ciężko ranni, wymagający stałej opieki. Pomiędzy nimi poru- szały się ubrane na biało postacie. Tu i tam przy kucał lekarz, sprawdzający glukozę i plazmę, które spływały ze szklanych słojów zawieszonych na białych stojakach. Sali nie odmalowano, tak więc powolnym cichym cier- pieniom rannych przyglądały się złocenia, cynobrowe ściany i lustra. Włącznie z Winchem płynęło tym statkiem tylko czterech żołnierzy z jego kompanii. I tylko jeden leżał na tej sali. 29 Kiedy pierwszy raz ujrzał główną kabinę, zemdliło go. Pomyślał, że za pierwszym razem odczuwają to z pewnością wszyscy żołnierze. Widok ten bowiem jasno i wyraźnie uświadamiał im, ile może kosztować wojna. Nie dostrzegali go jedynie ci, którzy w niej leżeli, i tylko do nich nie docierał odór, jakim zionęła. Także tędy przeszły wieści o dojrzeniu lądu, ponieważ po sali rozchodził się powoli nikły poszept. Wiele z leżących tam obandażowanych postaci uniosło się na łóżkach. Widok był niesamowity. Niektórzy z rozgląda- jących się mieli całkowicie obandażowane głowy. Winch patrzył na nich w zadumie. Dobiegający z sali zapach stawał się nie do zniesienia. Żołnierski smród. Do którego tak przywykł w ciągu długoletniej służby. I do jego najrozmaitszych odmian. Jak brzmiało to słowo? Wyziewy. Smród zapoconych męskich pach i spoconych męskich stóp. Skarpet i bieliz- ny. Cuchnących oddechów. Nie powstrzymywanych pierdnięć i beknięć. Fetor z otwartych basenów i kaczek nad samym ranem. Zmieszany z zapachami pasty do zębów i mydła do golenia, które docierały z umywalek uszeregowanych przy ścianie naprzeciwko. A teraz mógł do tego dodać nową woń. Woń ropy. Ropy i zarastających ran. Słodkawy, ohydny zapach poranionego ciała, które próbuje powoli i z wielkim trudem samodzielnie uleczyć się pod splamionymi limfą bandażami. Zapach przenikający każdy zakątek wielkiej sali i wylewający się przez drzwi. Zapach, który miał pozostać w jego nozdrzach do końca życia. Które w przypadku Marta Wincha wcale nie musiało trwać, niech je szlag, długo. Gdyby o siebie nie dbał. Nie wolno mu było pić. Nie wolno mu było palić. W odruchu buntu sięgnął do chlebaka po flaszkę, napił się i zapalił papierosa. Ale ani jedno, ani drugie niczego nie zmieniło. Dalej 30 tkwił na tym samym węźle kolejowym. Węźle nocnym. Wagony mijały go z dudnieniem. Żaden się nie za- trzymał