Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Było mniej więcej takiej samej wielkości jak pierwsze, ale nowiusieńkie, eleganckie i o wiele bardziej skomplikowane. Sirad nie wiedziała, że ten przyrząd został właśnie skonstruowany w laboratorium fizyki stosowanej Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w celu badania wyjątkowo trudnych osób. Nosił nazwę systemu oceny danych wykrywacza kłamstw, czyli SOD, i był podłączony do komputera Axciton, który dokonywał (w ujęciu statystycznym) analizy fizjologicznej reakcji organizmu badanego człowieka na stres. Ten całkowicie zautomatyzowany system przekazywał rezultaty w ułamku sekundy - w przeciwieństwie do tego drugiego, analogowego, który działał powoli - i eliminował wszelkie ludzkie uprzedzenia. Po raz pierwszy w życiu Sirad zobaczyła, jak sztuka oraz nauka wykrywania kłamstw zostały sprzężone w jednym urządzeniu. Badany obiekt ze stoickim spokojem zawinął rękawy, tak jak kazano, i uniósł ręce, a przeprowadzający test mężczyzna owinął kabel 96 dokoła jego piersi, poniżej linii biustonosza, i zamocował. Następnie przypiął elektrody do wskazującego palca prawej ręki Sirad, a wokół jej bicepsu na lewej ręce owinął rękaw ciśnieniomierza. Kiedy skończył, sprawdził ołowiane przyczepy i wrócił do swego urządzenia, aby pomajstrować jeszcze trochę przy tarczy i wpisać dane na klawiaturze komputera. Jeśli peszyła go jej uroda, to nie okazywał tego. - No, dobrze - powiedział, spoglądając przez znajdujące się za plecami Sirad okno na wspaniały widok środkowego Manhattanu. - Teraz dam pani listę pytań, które będę zadawać podczas badania. - Mężczyzna wręczył Sirad dwustronicowy, napisany na maszynie dokument, na którym widniały krótkie, ponumerowane zdania. - Proszę to przeczytać i powiedzieć, jeśli coś tu panią niepokoi. Sirad przebiegła wzrokiem kwestionariusz. - Niektóre z nich są niejasne, na przykład numer siedemnaście: „Czy kiedykolwiek ukradłaś coś, co należało do firmy?". Czy przez „złodziejstwo" rozumie się też coś takiego, jak zabranie do domu długopisu albo dzwonienie ze służbowego telefonu itp.? Nie chcę, aby wyglądało, że kłamię, ale... Kręciła się na krześle. Wszystko to było częścią jej gry. - Nie, nic z tych rzeczy. Każdy czasem zabiera do domu długopis. Mam tu pani teczkę osobową i jasne, że nie jest pani osobą, która by coś ukradła. Po prostu muszę sprawdzić to, co już wiemy: że nigdy nie wyniosła pani z Borders Atlantic żadnej ważnej rzeczy, to znaczy pieniędzy, tajemnic handlowych, raportów finansowych - niczego takiego. Jasne? Sirad skinęła głową. - Będę zadawać pani pytania, a pani musi tylko odpowiedzieć na nie słowem „tak" lub „nie". Rozumie pani? - Tak - odparła Sirad, kiwając głową. Mężczyzna zaznaczył coś piórem na wydruku. - Dobrze. Czy nazywa się pani Sirad Ames Malneaux? - spytał. - Tak. - Czy mieszka pani przy ulicy Marbridge 1542 w Atlancie w stanie Georgia? - Tak. Sirad policzyła liczbę swoich oddechów, pulsu i skoncentrowała uwagę na otoczeniu. - Czy kiedykolwiek ukradła pani coś z Borders Atlantic? 97 - Nie. •¦¦ '¦ -¦• ¦ ••¦•¦'¦ -• ¦¦ •¦ ' ¦'' •' ' ¦' ¦ '¦¦<'¦ - Czy kiedykolwiek zaproponowała pani innej korporacji albo agencji rządowej przekazanie informacji uzyskanej na skutek zajmowanego stanowiska? Sirad wstrzymała się na chwilę z udzieleniem odpowiedzi. - Chodzi o co? To znaczy przekazywałam informacje dotyczące zatrudnienia firmom wydającym karty kredytowe... sprawy tego rodzaju. Przeprowadzający badanie zrobił krótką notatkę na papierze wychodzącym ze starszego urządzenia. - Panno Malneaux, to nie są podchwytliwe pytania - powiedział. -Chcę uzyskać prostą odpowiedź „tak" lub „nie". A może - tylko aby upewnić się, że nie chcemy pani oszukać - proszę napisać te wszystkie przypadki, w których udzielała pani na zewnątrz informacji związanych z Borders Atlantic. Zaznaczymy, dla celów testu, że pani odpowiedzi pomijają te właśnie przypadki. Sirad wzięła od niego notatnik i pióro i napisała trzy kluczowe punkty: wnioski o wyrobienie kart kredytowych, rekomendacje dla spółdzielni mieszkaniowej oraz informacja o zatrudnieniu dla firmy, która udzieliła jej pożyczki na zakup samochodu. - No, dobrze - przeprowadzający test mężczyzna odchrząknął. -No, to zacznijmy jeszcze raz. Czy w przypadkach innych niż te, które właśnie pani zapisała, kiedykolwiek udzielała pani informacji uzyskanych w drodze zajmowanego stanowiska innej korporacji lub agencji rządowej? - Nie. - A czy kiedykolwiek pracowała pani dla którejkolwiek z federalnych agencji stojących na straży przestrzegania prawa lub wywiadowczej? - Nie. Sirad patrzyła na ścianę, koncentrując się na swym oddechu. Koktajl krążący w jej żyłach złożony z meprobamatu, diazepamu i metylo-fenidadu sprawiał, że tapeta tańczyła jej przed oczami, o czym zresztą ją poinformowano, ale jednak spełnił swój cel. Sirad zawsze umiała kłamać przekonująco, ale ta mieszanka jeszcze ułatwiała to zadanie. • 98 - CHCĘ WIEDZIEĆ, o co tu chodzi, do cholery! - wrzeszczała senator Beechum. Jej adwokat, Phillip Matthews, machał rękami, chcąc ją uspokoić, i prowadził w kierunku wiktoriańskiej kanapki, która widziała już wielu podobnie zaskoczonych klientów. Gabinet Matthewsa oświetlała zielona lampa, taka, jakie wiszą w bibliotekach, przypominając, że oficjalny Waszyngton już dawno udał się na spoczynek. - Teraz, Elizabeth, możemy się tym zająć - powiedział. - Ale najpierw musisz się uspokoić, zanim... - Uspokoić? Uspokoić? Odczytali mi moje prawa, jakbym była jakimś cholernym kryminalistą! Elizabeth Beechum zerwała się z kanapki i zaczęła chodzić po pokoju. Jej życie szybko zbaczało z drogi władzy i poważania w stronę kompletnego chaosu. Co zrobią z tego media? - To, co się wydarzyło dziś, jest nieodpowiedzialne - stwierdził adwokat. - Najpierw powinni byli zadzwonić do mnie, a wtedy pojechałbym tam z tobą. Telefonowałem już do ich szefa i zażądałem, aby udzielił nagany tym, którzy cię przesłuchiwali. - Za co? - spytała Beechum. - Za to, że wykonują swoją pracę? - Za przesłuchiwanie członka Senatu Stanów Zjednoczonych bez możliwości naradzenia się z adwokatem - odrzekł Matthews. - W tym kraju istnieje konstytucja, a jest ona po to, aby zapobiegać takim właśnie zachowaniom. - Wiem, że jest konstytucja - odparła Beechum. Znowu usiadła na kanapce i pocierała czoło opalonymi dłońmi. Nadal nosiła obrączkę, choć już tyle lat upłynęło od śmierci męża. - Podobno okazało się, że ten człowiek to jakiś uliczny chuligan, prawdopodobnie narkoman, który chciał mnie obrabować. Powiedziałeś, żebym się tym nie martwiła, bo to wszystko minie. Gniew w jej głosie zaczynał przygasać, wypalił się. Elizabeth Beechum była racjonalistką, która zjadła zęby na polityce wewnętrznej. - Cóż, Elizabeth, niedokładnie tak powiedziałem. W ubiegłym tygodniu przeszłaś ogromny stres i... - Matthews zamilkł, chcąc uniknąć wygłoszenia kolejnej tyrady. - Kochanie, to był dla ciebie ciężki okres - ciągnął