Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
.. Ciekawym ja, co sobie pomyślał... - Ażem się spocił...Sam do tego doszedłem Kleyff! Sam bez twojej pomocy! Obrzydliwy sztokfisz... To metaliczne spojrzenie. Stalowe nie wyrachowane. Aż trudno oderwać wzrok! - Kleyff jestem genialny...Kleyff... o szlag, chyba się posrałem... Mierzy mnie. Ocenia. Mierzymy się! - Kleyff połóż mnie do łóżka...Pieprzona ryba...Źle mi, sześć...tysięcy! Oj, chyba poszło nogawicą... Co teraz? Jaka cenzura, Vegart? Jaka? - Kleyff...Odwróć się...Kl...Finto... Co to za hałas? Co jest...Ktoś wjeżdża, co się wyrabia? Konni? Carnack! Broge Hernes! To od Lovellasa! - Dostrzegłem, jak na pierwszy z rycerzy upadkiem błyskawicy wkręca się w dziedziniec. Krzyczy, wymachuje zakrwawioną łanią na ryngrafie, żebracy łupią go z dobytku...Knechci, gdzie wojsko... Co się dzieje... - Kleyff...Błagam...Śliwowica, zaiste ta przeklęta flandryjska przepalanka...och... Vegart, gdzie Vegart! LeBon! Knechci rozpędzając tłum, wrzask, aresztują go! Co za imbecyle! - Nie tego! Kurwa jego, nie jego! Broge wrzeszczy, Carnack ubity - Myśli pędziły kaskadami rwistej siklawy - Co się wyrabia co oni krzyczą! - Kleyff, ja śmierdzę ... Od gnomona, od głównej bramy, wbiegła klekocząca kareta. Zakotłowała na zakręcie, ześlizgnęła się po lodowej rynnie. Bigos. Konie, przewodzący ogier, zmiażdżony euforią tłumu dostał chyba zawału serca. Filbert, Lovellas! - Jak mogłem nie poznać tej lalkowatej figury! Gruchnął, biegł, Słychać wyraźnie... - Nie żyje...Kleyff... - Napadli! - Złupili! - Krew! Co? Co? Veg...Zaatakowali ich! Rebelianci! Cameron! Jadą tu... Opuszczać bramę... - Gardło wyjałowiło się niewypowiedzianymi słowy. Nynie rzeczywiście poczułem, że to koniec. Nie wiedziałem dokładnie czego, ale doprawdy coś się tedy bez powrotu urwało... - Pięć...Tysięcy... - Tyś tak raczył ujadać starszy kuchciku Kleyff? Weszła z wałówką, zaciskając kluczem drzwi. Wrocław... ty kurwo. - Niepotrzebnie, potrawka już na stole, czy odświeżyć pana, czy wystarczymy sobie w dwójkę kochaneczku? Rozpięła rzemykiem. - Pięć... - Abbot wyrzygał pod łóżko. Spojrzałem jeszcze na dziedziniec, nie złowiłem. Cóż, ostała Wrocław. Wrocław...ty kurwo... *** Alwen, Alwen, a co ty tak leżysz? Ruszył byś się, do roboty wziął.. Uch...yyy...uch... Ubrał byś się w co, tak bęben wystawiać? Alwen, słyszysz? Alwen, ale ty ma czerwony nos. Bój ty się Boga jaki czerwony! Pokaż no, pokaż...jejku, toć to pijacki jak to wygląda? Alwen? Uch...yyy... Synku kochany za dużo ty popijasz...o Boże, o nie mogę patrzeć! Normalnie pijacki nos, no. Obróć...jejku, jejku, co ci koledzy z tobą zrobili. Alwen? Alwen?! Uch... Wychodzę, idę bo nie wytrzymam, bój ty się Boga, bój ty się Boga, synku kochany... - Mama...? Mamo? Mamo to ty?! - Nie, chyba nie wyglądam. *** - ...I tak, to koniec, jak żartowałeś, poematu. - Koniec...Koniec wszak znaczy tropy nowego początku. Wrzeciono czasu, pajęczyca w kopulacji, pożera konkubina. Swoim łakomstwem, pieczętując osobistą zwycięstwo, ale i klęskę współrodzica. Wygrana przez upadek. Jak sfinks i popiół, żagiew na odłogowe pole. Czyjeś życie musi się zakończyć, by dać żyć innym. Pisklę, jajecznym pasożytem będąc, żeruje. Po śmierci zgnijemy, a nasze prochy wydadzą kwiaty. Nowe, młode tulipany... Umilkł. Zakończył jednostajny popis elokwencji, akuszera pięknej pani ciszy. Alwen ziewnął. Przeciągnął się zmęczony, nie bardzo chyba orientując się o czym mowa. - To było dobre, o ile cenić literaturę. Dobre o ile sankcjonujemy istnienie dobra. Dobre.... podobało mi się. Alwen, sam nie wiedział czemu, jednak ta pochwała wybrzmiała w nim bardzo głęboko. Zdecydowanie zdecydowanie! Zdało mu się, i chyba tak było naprawdę, że "Te" słowa, w "Tych" ustach, stanowiły o czymś wyjątkowym. Kertz, zakorkował butelczynę. Powoli, wręcz flegmatycznie. Wszystko co robił. Każdy najmniejszy ruch czy gest. Każde spojrzenie czy słowo tak samo...mdłe. Niski, trochę ochrypły tembr głosu, charakterystyczne: nienaturalnie wysunięta szczęka, i wygolone czoło. Zwaliste cielsko, genialnie zsynchronizowane z charakterem. Brzydota, na przekór czyniąca go pięknym i ciekawym. Intrygował, wręcz nachalnie przyciągał uwagę. Był straszny, ale nie można było wysondować źródła tej ciemności. Co tkwiło w tym człowieku, że bali się go nie tylko zwyrodnialcy, pokroju Del Solara i Vazqueza, ale nawet więzienny rakarz? - Dobre...- Wtrącił, a potem z trudem zakasłał, otępiony na smutno Gandzia - dobre... - Czemu sądzisz, że dobro nie istnieje? Alwen zasypiał, przekora nie pozwalała jednak nie zareagować. Mówił przez mgłę, wcale nie mając się lepiej niż Gandzia. - Taaaak... - Leniwa maniera chrypki - Filozof powiedział: "Niestety, jestem zmuszony podważyć ten fundamentalny dogmat Boskości. Toć czyż, gdyby naprawdę istniał, przecie nie pozwoliłby nam dłużej tak żyć" - Merthyr Tydwill. - Merthyr Tydwill. Nie potrafił mu zaimponować, i wcale się nie starał. - Skazany na stos, sam wolał poderżnąć sobie żyły. - Grał Boga, i oni odgrywali, w tym samym teatrze. Nie zdzierżył zderzenia z własnoręcznie postawioną ścianą. Decydenci, nieomylni wydzielacze społecznej sprawiedliwości... - Dobra? - Może i również dobra. - Reglamentacja jedynej słusznej, i obowiązującej doktryny? To głupie i nierozsądne myśleć, iż jest się wstanie kontrolować monopol na życie. - Nikt tak naprawdę, tak nie uważa