Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Bez nich takie czary rzadko odnosiły skutek. Obłożenie monety przymusem zabrało mu połowę nocy. Ma się rozumieć, przymus był prosty. Działały one tylko wtedy, kiedy żądanie było umiarkowane i zgodne z naturą ofiary. Najlepiej nadawały się do zdobywania informacji. Pod takim przymusem dozorcy więziennemu mogło się wypsnąć, o jakiej porze jego więzień jest karmiony i drzwi celi stoją otworem, śliczna pokojówka mogła wyjawić buduarowe sekrety swojej pani, a szacowny oberżysta mógł wskazać drogę do pokoju gościa, który ledwie przed chwilą sowicie zapłacił mu za dyskrecję. Sztuczka polegała na tym, by skłonić daną osobę niejako do dobrowolnego spełnienia wysuniętego żądania. Wraz z pięcioma srebrnymi monetami, wręczonymi chudemu strażnikowi o mętnym spojrzeniu, Veys podsunął również sugestię, żeby wszystkim, którzy tego ranka wejdą do miasta, zadawać proste pytanie. Czy widzieli podróżujących dwóch mężczyzn i kobietę, mężczyzn na rosłych koniach, kobietę na myszatym górskim kucu? Oczy strażnika z mętnych zrobiły się puste, gdy wypowiedział żądanie. Jego głos niczego nie narzucał, lecz moneta zaciśnięta w spoconej dłoni paliła zimnymi czarami. Strażnik pokiwał głową na znak zgody, jeszcze zanim doszło do opisu kuca. Pół dnia wystarczyło. Po niezbyt obfitym, ale wybornym południowym posiłku z bażanta zapiekanego w skorupce z własnej krwi, Veys wrócił do bramy. Strażnik przekazał mu informacje głosem szybkim i speszonym - w głębi duszy wiedział, że źle czyni. Paru przejezdnych widziało troje podróżnych kierujących się ku przełęczy. Veys już dochodził do przekonania, że Angus Lok wiedzie swoich towarzyszy na ziemie klanów, kiedy strażnik zdradził ostatnią rewelację. - Trzy noce temu poganiacz i jego syn widzieli takich podróżnych zmierzających na wschód. Byli jakieś dziesięć mil od północnego traktu, jechali bydlęcym szlakiem znanym tylko miejscowym i poganiaczom. Veys bez słowa - nikt nie dziękuje człowiekowi działającemu pod wpływem czarów - odwrócił się i odszedł. Dyskretnie zasięgając języka, poznał nazwisko najlepszego kartografa w mieście i parę godzin później siedział w wygodnej, bogato urządzonej komnacie, kreśląc marszrutę Angusa Loka patyczkiem maczanym w kałamarzu z inkaustem z sadzy. Informacje uzyskane od strażnika nie budziły wątpliwości. Kto jak kto, ale Angus Lok znał boczne drogi, bydlęce szlaki, myśliwskie ścieżki i skróty. Jeśli poganiacz twierdził, że widział go w takim a takim miejscu, to w pewnością tak było. Usatysfakcjonowany przynajmniej pod tym względem, Veys rozparł się na krześle i popatrzył na mapę Siddiusa Horna. Jeszcze godzinę temu sądził, że Lok dąży dokądś na wschód. Teraz już nie był taki pewien. Trop Asarhii March od dawna był zimny. Albo wytarły się czary, które do niej przywierały, albo ktoś naprawdę umiejętny założył jej ochrony. Ochranianie stanowiło nie lada sztukę. Nie można było umieścić ochron bez oddawania części siebie chronionej osobie. Umieli to tylko nieliczni magowie, najpewniej wyłącznie wśród Fagów. Usta Veysa skrzywiły się mimowolnie, gdy napłynęło niechciane wspomnienie. Tak, były w tym mieście jedna czy dwie osoby zdolne do chronienia Asarhii March... ale nie to go teraz trapiło. Trapiły go inne czary. Godzinę wcześniej, gdy siedział w szynku z Marafice’em Oko i Hoodem, maczając usta w piwie zbyt ordynarnym, by przeszło mu przez gardło, i wykrawając paski mięsa z miękkiej wewnętrznej strony combru łosia, wyczuł obecność innego źródła mocy. Trzy szybkie pchnięcia, jedno po drugim. Nie zasługiwały na nazwanie ich czarami - po prostu trzy odruchowe zaczerpnięcia. Przybysz z ziem klanów. Veys wyczuł go dwa razy wcześniej. Raz, w Spire Vanis, gdy przeszył serca czterech zaprzysiężonych towarzyszy w cieniach Płonnej Bramy, a później na brzegu Czarnej Toni, kiedy powalił dwa psy. Echo jego czarów cuchnęło starą krwią. Aż ciarki przebiegały po skórze. Czary przestały działać, nim zdążył się na nich skupić. Wiedział tylko, że moc zaczerpnięto na północy. Na północy, nie na wschodzie. Na północy. Czysty i kształtnie opiłowany paznokieć Veysa wydrapał kreskę w mapie Siddiusa Horna. Po trzydniowej wycieczce na wschód Angus Lok i jego towarzysze wracali ku Przełęczy Ganmiddich. Mogło to znaczyć tylko jedno: Angus Lok zabrał swoich nowych przyjaciół do domu. Uśmiechając się lekko, Sarga Veys zaczął wyliczać, jaką odległość troje jeźdźców na dobrych wierzchowcach mogło pokonać w jeden dzień jazdy po kopnym śniegu. Rozdział 37 W WIEŻY Rozdzielili go z Ash i Angusem - za co był wdzięczny. To jedno podnosiło go na duchu w gęstej ciemności: Ash nie zobaczy ani nie będzie wiedzieć. Łódź sunęła płynnie po wodzie gładkiej i czarnej jak wulkaniczne szkliwo. Burza minęła już dawno i Wilcza Rzeka spała po nocy wycia do księżyca. Raif czuł zalegający nad wodą ciężki zwierzęcy zapach. Na wiosnę rwący z ogromną siłą nurt zabijał więcej łosi, muflonów, żbików, młodych niedźwiadków i drobnej zwierzyny płowej niż największa wilcza wataha na całej Północy. Teraz rzeka cuchnęła swoim łupem, na wpół zamarzniętymi ciałami unoszącymi się w wodzie tak gęstej i zimnej, że hamowała rozkład do następnej wiosny. Przed dziobem łodzi majaczyła Piędź Ganmiddichów. Granitowy garb rozdzielał nurt na środku rzeki, wznosząc się nad powierzchnię niczym kopuła starożytnej, dawno temu zatopionej świątyni. Na nim przycupnęła Wieża Ganmiddichów. Czerwony ogień płonący na najwyższej kondygnacji był jedynym światłem, które kierowało sternikiem. Zbliżał się świt. Raif odgadywał to z układu gwiazd i nieustannych zmian prądów powietrza, towarzyszących ustępowaniu nocy przed wstającym dniem. Leżał związany na dnie łodzi, wciśnięty między stopy sześciu wioślarzy. Sznur przeciągnięty przez grzbiet nosa utrudniał mu oddychanie, a drugi, okręcający miękką tkankę szyi, uniemożliwiał niemal wszystkie ruchy. Nie został pobity, ale wojownicy obeszli się z nim brutalnie, co spowodowało pęknięcie sztywnej jeszcze, niedawno zabliźnionej rany na piersiach. Ślina Bluddów nadal ziębiła go w kark i twarz, a krew z zadrapań na skroniach i czole ściekała na dno łodzi. Cluff Drybannock stał na dziobie, z jedną nogą na burcie, pochylając się w kierunku Piędzi. Wcześniej, gdy jechali na północ w kierunku ziem Ganmiddichów, rozpuścił warkocze i teraz w chłodzie przedświtu długie do pasa czarne włosy powiewały za jego plecami. Raif znał Drybannocka ze słyszenia, podobnie jak wszyscy na ziemiach klanów. Był prawą ręką Psiego Lorda, jego przybranym synem, trenchlandzkim bękartem bez znanego komukolwiek ojca, który dostał nazwisko od pierwszego posiłku, który zjadł w klanie Bludd: dry bannock - suchy chleb. Obecnie znany był wszystkim także jako Drybone, sucha kość