Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Pamiętam, jak pewnego razu w czasie nieobecności mego ojca przyjechał na mule do Szarej Skały jakiś sędziwy starzec w długiej, czarnej szacie, z białymi jak śnieg, lecz gęstymi, rozsypującymi mu się po plecach, długimi włosami, z obnażoną szyją i ramionami, w sandałach, związanych prostymi rzemykami. Nie zdobiły go kosztowności, ani też nie miał zgoła oręża. Lecz na jego wyniosłym czole, w mądrych a przenikliwie i surowo patrzących spod nawisłych brwi oczach, w szlachetnej postawie tyle było powagi i dziwnego majestatu, że doprawdy wyglądał na coś wyższego nad wojownika, nad wodza, ba – króla nawet. Nasza ludność wieśniacza na jego widok pośpiesznie wychodziła z chat i padała przed nim plackiem, starając się w tej pozycji podpełznąć jak najbliżej ku niemu, aby pocałować kraj jego szaty, a przynajmniej dotknąć się chociaż sierści jego muła. I wojownicy nasi powychodzili również ze swych domów i stojąc przed nimi kłaniali się staremu druidowi nisko a ze czcią, w której się dawało odczuć trochę obawy. Matka moja także wyszła na jego powitanie przed dom. A gdy stanął przed nią, przyklękła i pochyliwszy z pokorą głowę skrzyżowała ręce na piersi. Starzec położył na jej głowie obie dłonie i wzniósłszy wzrok ku niebu wypowiedział kilka słów w jakimś niezrozumiałym dla mnie języku. Potem podniósł ją z klęczek, wszedł do domu, sam usiadł na miejscu poczesnym i skinieniem ręki oddaliwszy wszystkich obecnych długo sam na sam z nią rozmawiał. Gdy wyjeżdżał, matka odprowadziła go przed dom i na pożegnanie znów padła przed nim na kolana pochylając głowę niżej jeszcze niż przedtem, lecz jej twarz miała teraz wyraz takiej pogody, takiego rozradowania wewnętrznego, jakiegom nie widział na niej dotąd nigdy. Orszak naszych wojowników towarzyszył druidowi w jego powrotnej drodze, za nimi zaś postępowali wieśniacy, prowadząc konie obładowane zarżniętymi baranami i kurami. Druid ten przyjeżdżał do nas niekiedy potem i ojciec mój, o ile był w domu, okazywał mu takąż głęboką cześć jak wszyscy. Gdy pozostawał na rozmowie z matką, ojciec nie wchodził nawet wcale do domu; gdy wyjeżdżał – przyoblekał się w swój paradny strój bojowy i sam jechał konno na czele towarzyszącego druidowi orszaku, postępujące zaś za nim konie obładowywano na jego rozkaz hojniejszymi jeszcze darami. Pewnego razu po wyjeździe druida matka kazała zawołać mnie do siebie i gdyśmy pozostali sami, ucałowała mnie z większą jeszcze tkliwością niż zwykle, następnie zaś rzekła do mnie: – Posłuchaj mię, synu, i staraj się dobrze zapamiętać, co ci teraz powiem. Ten czcigodny starzec, tak święty i taki mądry, potwierdził mi tylko to, co przeczuwałam już sama nieraz. Istnieje tylko jeden Bóg najwyższy, który zawiera w sobie wszystkie bogi i który stworzył wszystko, sam zaś nie ma początku ani końca. Aby stać się dla nas zrozumiałym, przyjmuje on na siebie postacie Belenusa i Belizany, Teutatesa, Tarannusa, Ezusa i Kamula. Jeśli więc kiedy będziesz zanosił modły do którego z tych bóstw, módl się tak, aby modlitwa twoja godna była dosięgnąć Tego, w którym się zawierają one wszystkie. Bądź sprawiedliwym! Bądź mężnym! Bo wieczne szczęście czeka dobrych, a otchłań mroków – złych. I kochaj matkę tak, jak ona cię kocha. U nóg matki wysłużyć można prawo wejścia pomiędzy błogosławionych tak samo, jak i w ogniu bitwy. Źle jeszcze wówczas rozumiałem te słowa matczyne, zapadły mi one jednak głęboko w duszę i nieraz później przypominały się w życiu. W owej wiośnianej wszakże dobie mego życia starałem się zazwyczaj uwolnić tylko co prędzej od podobnych rozmów, aby lecieć do mych rówieśników z wioski. Bawiliśmy się społem wybornie, bez różnicy stanu, synowie jeźdźców, pieszych wojowników i wieśniaków – i to najczęściej w wojnę. Kupa śmieci w kącie podwórza wyobrażała oppidum (miasto obronne), które zdobyć było zadaniem jednej partii, kiedy druga, broniąca go, zasypywała nieprzyjaciela gradem pocisków. Te składały się zazwyczaj z szyszek, lecz w zapale bitwy porywało się nieraz z ziemi i drobne nawet kamyki, toteż wielu z nas wynosiło z takiej zabawy guzy, sińce oraz porwaną odzież. Gdym powracał do domu po zabawie ociekający potem, a niekiedy i krwią nawet, zabłocony, oberwany, lecz dumny, żem zwycięsko odparł atak nieprzyjacielski na oppidum, lub też żem je zdobył zuchwałym szturmem, matka niepokoiła się o mnie i czasem nawet robiła mi wymówki za zniszczoną odzież. Lecz ojciec z niezwykłą mu pobłażliwą czułością spoglądał wówczas na mnie. – Daj mu pokój! – mówił do żony – nie łaj go... I ja w jego wieku niemało rwałem i walałem odzieży. On mi obiecuje stać się z czasem dzielnym wojownikiem, a to najważniejsze!... Rozdział IV BARD Szukałem też niekiedy rozrywki w towarzystwie ślepego barda Wandila. W niepogodę siadywał on zazwyczaj w naszej sali na dole przy ognisku, w piękne zaś dni zawsze mogłem być pewien, że go znajdę na dużym kamieniu pod dębem, stojącym samotnie nieco opodal od wioski. Stary Wandilo wygrzewał się tam w promieniach słońca i trzymając swą nierozłączną towarzyszkę – harfę na kolanie, a przebierając od niechcenia palcami po jej strunach, śpiewał sam sobie półgłosem. Kochał mnie jak rodzonego syna, czcząc we mnie zarazem potomka krwi królewskiej, witał mnie zawsze przyjaźnie, poznając już nawet po odgłosie kroków, i chętnie śpiewał dla mnie różne stare legendy. Siadywałem zwykle przed nim w kucki na trawie z łokciami na kolanach, brodą wspartą na dłoni i nie spuszczając wzroku z jego niewidomych oczu słuchałem śpiewu. Najbardziej mi się podobała legenda o mym dalekim przodku, Hu-Gadarnie. Wandilo śpiewał, jak Hu-Gadarn królował z początku w jakimś rozległym kraju na północy, gdzie w przeciągu blisko sześciu miesięcy było jasno jak w dzień, podczas zaś następnych sześciu ustawicznie prawie panował mrok