Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Lecz osoba, która była przyczyną tych wszystkich kłopotów, nic o tym nie wiedziała, a na razie jeszcze mniej dbała o to. Peyton powoli schodził po marmurowych stopniach, prowadzących do tajemniczej bramy, której sekretu jeszcze nie poznał. Leo szedł nieco z tyłu, od czasu do czasu oglądając się i pomrukując. Razem ruszyli z powrotem metalową drogą, wysadzaną karłowatymi 53 drzewami. Peyton cieszył się, że słońce jeszcze nie zaszło. Nocą wewnętrzna radioaktywność drogi powoduje jej świecenie, a sylwetki pokręconych drzew nie wyglądają zbyt przyjemnie na tle gwiazd. Na zakręcie drogi na chwilę przystanął i jeszcze raz spojrzał na wypukłą metalową ścianę z pojedynczym czarnym otworem, którego wygląd był tak zwodniczy. Całe uczucie triumfu zdawało się znikać. Wiedział, że póki żyje, nigdy nie zapomni tego, co kryją te strzeliste mury Ś obietnicy spokoju i całkowitego zadowolenia. W głębi duszy żywił obawę, że każda satysfakcja, każde osiągnięcie w Kosmosie może wydać się niczym wobec łatwego do zdobycia szczęścia, jakie oferowało Comarre. Przez chwilę miał koszmarną wizję: zobaczył siebie samego, jak złamany i stary wraca tą drogą, by znaleźć zapomnienie. Wzruszył ramionami i odsunął od siebie tę myśl. Kiedy znalazł się już na równinie, humor szybko mu powrócił. Znów otworzył cenną księgę i szybko odwracał jej pokryte mikrodrukiem kartki, podniecony zawartą w niej obietnicą. Przed wiekami tą samą drogą podążały powolne karawany ze złotem i kością słoniową dla Salomona Mądrego. Lecz wszystkie te skarby są niczym wobec tej księgi, a przy całej swej mądrości Salomon nie mógłby nawet wyobrazić sobie nowej cywilizacji, której zaczynem ma być ta księga. Peyton zaczął śpiewać, a robił to niezwykle rzadko i nad wyraz źle. Była to bardzo stara pieśń, tak stara, że śpiewano ją jeszcze przed nadejściem ery atomowej, przed początkiem podróży międzyplanetarnych, nawet zanim człowiek po raz pierwszy wsiadł do samolotu. Dotyczyła pewnego cyrulika z Sewilli, a licho wie, gdzie leżała ta miejscowość. Leo w milczeniu znosił ten koncert, a potem nie wytrzymał i zaczął wtórować Peytonowi. Duet ów nie prezentował się nadzwyczajnie. Kiedy zapadła noc, las ze wszystkimi swymi sekretami pozostał daleko za horyzontem. Z twarzą zwróconą ku gwiazdom i czujnym Leo u boku, Peytonowi spało się dobrze. Tym razem snem bez marzeń. 1949 4. Przemijanie Las, który dochodził prawie do skraju plaży, ginął w oddali, wspinając się na zbocza niskich, okrytych mgiełką wzgórz. Piasek pod nogami był ostry, wymieszany z miriadami połamanych muszli. Cofający się odpływ pozostawił gdzieniegdzie pasma zielska rozciągnięte w poprzek plaży. Rzadko ustający deszcz przesunął się w głąb lądu, ale duże krople co i raz wściekle uderzały w piasek, tworząc maleńkie kraterki. Było gorąco i duszno, gdyż wojna między słońcem i deszczem trwała bez końca. Mgła czasem unosiła się na chwilę i wtedy wzgórza wyraźnie rysowały się nad lądem, którego strzegły. Tworzyły łuk obejmujący zatokę równolegle do plaży, a za nimi, w ogromnej odległości, od czasu do czasu można było zobaczyć ścianę gór przykrytych wiecznymi chmurami. Drzewa rosły wszędzie, zmiękczając kontury lądu, tak że wzgórza łagodnie przechodziły jedno w drugie. Tylko w jednym miejscu widać było nagą, odkrytą skałę, gdzie dawno temu jakiś uskok osłabił fundamenty wzgórz i ich zarys na niebie raptownie się urywał, opadając ku morzu jak złamane skrzydło. Poruszając się z ostrożną czujnością dzikiego zwierzęcia, spośród karłowatych drzew na skraju lasu wyszło dziecko. Na chwilę zawahało się, a potem z wolna weszło na plażę, gdyż uznało, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Dziecko było nagie, krępe i miało grube, czarne włosy, zmierzwione na ramionach. Jego twarz, choć zwierzęca, mogła ujść za ludzką w społeczności człowieka, ale zdradziłyby ją oczy. Nie były to oczy zwierzęcia, gdyż miały w głębi coś, czego żadne zwierzę nigdy nie znało; była to wszakże dopiero zapowiedź. U tego dziecka, jak w jego całej rasie, światło rozumu jeszcze nie zabłysło. Od zwierząt, wśród których przebywało, wciąż różniło się tylko o włos. Jego szczep przybył tutaj niedawno i ono pierwsze postawiło stopę na tej samotnej plaży. Nawet gdyby umiało mówić, nie potrafiłoby powiedzieć, co wywabiło je spośród znanych mu niebezpieczeństw lasu, narażając na nieznane, a więc tym straszniejsze zagrożenia ze strony tego nowego żywiołu. Z wolna wyszło na brzeg wody,' nieustannie oglądając się za siebie wr kierunku lasu; wówczas to, po raz pierwszy w całej historii, na gładkiej powierzchni piasku pozostały ślady stóp, które kiedyś będą jej tak dobrze znane. 55 Dziecko zetknęło się już przedtem z wodą, ale zawsze jej powierzchnię ograniczał otaczający ją ze wszystkich stron ląd. Teraz rozpościerała się przed nim bez końca, a odgłos jej falowania bił nieustannie w jego uszy. Z niewyczerpaną cierpliwością dzikusa stało na wilgotnym piasku, z którego dopiero co spłynęła woda, a potem, z wolna, krok za krokiem, ruszyło w ślad za oddalającym się odpływem. Kiedy fale w nagłym przypływie energii dosięgały jego stóp, dziecko cofało się kawałek w stronę lądu. Lecz coś zatrzymywało je tutaj, na skraju wody, aż jego cień na piasku się wydłużył i zaczął się zrywać zimny, wieczorny wiatr. Być może do jego mózgu dotarło coś z cudowności morza, jakiś cień tego, czym kiedyś będzie dla człowieka. Chociaż pierwsi bogowie jego ludu wciąż jeszcze należeli do przyszłości, poruszyło je wewnątrz niejasne uczucie uwielbienia. Wiedziało, że stoi przed obliczem czegoś większego od sił i mocy, z jakimi kiedykolwiek się spotkało. Zaczynał się przypływ. Daleko w lesie zawył wilk i nagle ucichł. Wokół dziecka coraz głośniej rozbrzmiewały odgłosy nocy; czas już o-dejść. W świetle nisko zawieszonego na niebie księżyca przeplatały się dwa ślady stóp. Szybko zmywał je postępujący przypływ. Ale powrócą tysiącami i milionami w ciągu stuleci, które miały jeszcze nadejść