Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Kiedy nastąpiło to, co musiało, mężczyźni z PIERD-u, męż- czyźni i kobiety z BESTII i faceci w szarości na wzgórzu, którzy jak jeden mąż (no i żona) wstrzymywali ogień, by nie kompliko- wać sytuacji, skulili głowy. Ale walnęło! — Wszyscy na statek! — krzyczał Raymond, kiedy kolejne eksplozje wstrząsnęły portem. — Szybciej, na statek! Kibice Millwall walili w żołnierzy jak w bęben. Czy można mieć do nich o to żal? Musieli naprawdę sporo odreagować. — Dawać tu! — krzyczał na nich Raymond. — Tu trwa wojna! Na statek i wracamy do domu! — To Arnie? — spytał skin imieniem Vinny, który właśnie wsadzał but w gębę leżącego na betonie żołnierza. — ARNIE AR-NIE-AR-NIE-AR-NIE AAARNIEEE AA- ARN1EEE!!! — Szybciej! Spadamy! Wysoko na niebie Sułtan Urana był w kropce. — Strzelają do nas — poinformował służalczy fagas. — Chyba zaraz zostanie udowodnione, że samoloty mają przewagę nad okrętami. — Mam cię dość — warknął sułtan, złapał fagasa za gacie i wyrzucił go przez reling. — AA A A AA AA AA AA AA AAA! — zrobił fagas. (Też byś tak zrobił). — Co za ulga. — Sułtan obrócił ster. by wziąć kurs na dom. Skrzydlata tarcza słoneczna z Saturna wystrzeliła rakietową salwę. WUMMMiBANG! I było po Sułtanie z Urana. — Chodźmy, nie żartuję. Kibole Millwall, widząc, że do portu zjeżdża naprawdę spory kontyngent biało-czerwonych żołnierzy w wozach opancerzo- nych i tak dalej, dokonali strategicznego wycofania się na pokład „Salamandra", skąd bombardowali zbliżające się oddziały obe- lgami i klątwami. — Statek może latać? — spytał Raymond w sterówce. — Oczywiście, drogi chłopcze. Mam przejąć ster? — Żartuje pan, profesorze. — Życzę sobie sterować — powiedział premier Wielkiej Brytanii. Raymond odwrócił się i zrobił coś, o czym marzą pokolenia brytyjskiej młodzieży: jednym ciosem w szczękę znokautował brytyjskiego premiera. — No to jazda. — A co z latającymi tarczami i statkami? W niebo wystrzeliły rakiety ziemia-powietrze. Latające tarcze i statki, które jeszcze pozostały, odleciały, by wrócić powalczyć innego dnia. — No to nad biegun północny — powiedział profesor Mer- lin. — I depnij w pedał, słodziuteńki. Wokół fermy Długiego Boba przestano strzelać. Mężczyźni z czernionymi pastą do butów białkami oczu rewidowali ludzi BESTII, stojących w szeregu i z rękami w górze pod ścianą kurnika. Tak jakby stracili zapał do walki. — Jesteście wszyscy aresztowani — oznajmił inspektor Z'Gon. — I to za więcej przestępstw, niż jest nazw. A ty dokąd, Simon? Simon, który objąwszy Lizę, chciał cichcem zwiać, odparł: — No właśnie — dokąd? — Chyba zamierza odprowadzić dziewczynę do domu — wyjaśniła naczelnik Lestrade. — Jest aresztowany — odparł inspektor Z'Gon. — To seryj- ny zabójca. — Kobieta, o morderstwo której mnie się oskarża, stoi pod ścianą z rękami w górze — odparł Simon. — Poza tym, moim zdaniem, Raymond lada chwila wróci do domu. A pan ukradł mi wygraną. Inspektor roześmiał się. — Ukradłem ci wygraną, tak? — To prawda, sir — powiedział posterunkowy Derek. — Nie mogę dłużej ukrywać kradzieży. Inspektor to zrobił, proszę pani, szefie. Ukradł Simonowi wygraną. Jakieś pół miliona w gotówce. Jest schowana w tej szopie. Naczelnik Lestrade uśmiechnęła się tak jak Helen Mirren. — Przysłano mnie tutaj nie tylko, abym przejęła dowodzenie oddziałem specjalnym, ale także zbadała wysuwane przeciwko panu oskarżenia o korupcję, inspektorze. Chyba możemy uznać, że to pan jest aresztowany. — Chyba możemy uznać, że się udało. — Raymond siedział u szczytu stołu w wielkim salonie. Włączono automatycznego pilota czy coś w tym stylu, artyści siedzieli i wznosili kielichy. Przywódcy państw wewnętrznej Ziemi też wznosili kielichy. (Wszyscy poza jednym, który leżał nieprzytomny na podłodze). Króla, związanego i zamkniętego w komórce, pilnowało dwu- stu strażników. — Odniosłeś triumf— powiedział profesor Merlin. — Teraz wszyscy na wewnętrznej Ziemi dowiedzą się prawdy o „góra- lach". Masz zakładnika — króla, zniszczyłeś hologramy i pozwa- lasz wrócić do władzy głowom państw, które o wszystkim teraz wiedzą... chyba uda ci się przekonać Edcnitów do zmiany planów. Poza tym na Ziemi jest więcej rakiet z głowicami nuklearnymi niż. na Edenie, jeśli więc mieliby się wahać, możesz im zagrozić wysłaniem paru na górę. — Nie będzie więcej wojny — odparł Raymond. — Niech zapanuje pokój. Wielki pokój. — Uniósł kielich. — Za pokój! Za wielki pokój! — Czeka cię śmierć, wielka śmierć! — rozległ się głos z góry. Wchodząc do salonu, Raymond nie przejął się zbytnio prze- nikliwym rybim smrodkiem. Pomyślał, że może w kuchni robią bouillabaisse. Oczy wszystkich obecnych spojrzały w górę. Pod wielką kopułą unosił się Abdullah, latający rozgwiazd z Urana. — Miło, że jesteście wszyscy razem. Wciągnę was za jednym zamachem. Jego paskudny środek wybrzuszył się i wysunęło się stamtąd coś niewidzialnego, choć sztywnego. Wszyscy zostali zamknięci pod przezroczystą kopułą. — A teraz wysysam powietrze i zdychajcie, robale. — Nie... nie... nie... — Rozległo się sporo „nie", choć różnymi głosami. Doszło do tego sporo głuchych uderzeń pięścia- mi. I krzyków. — Powiedzcie Abdullahowi: „Do widzenia". — Latający rozgwiazd wziął głęboki wdech. Powietrze zostało wyssane spod kopuły. — Do widzenia... Raymond złapał się za gardło. Głowy państw (i ich ciała) padały na podłogę, kaszląc i dusząc się. Profesor złapał się za piersi. Cyrkowcy — szarzy na twarzach i dyszący — zataczali się i też padali. — Nie... — Raymond próbował złapać powietrze, ale nie było niczego, co dałoby się złapać w płuca. Koniec. I to w tak nieuczciwy sposób! — Do widzenia — powiedział ze śmiechem Abdullah. — Do widzenia, Abdullahu... Cóż to był za słodki głos. Raymond ledwie go słyszał, zdążył jednak dostrzec pojawiające się w miejscu, klóre było chyba twarzą Abdullaha, przerażenie. W środku jego korpusu tkwiła wielka ryba-piła, rozcinająca go niemal wpół. Krew tryskała na kopułę, po chwili kopuła pękła, powietrze wpłynęło do środka, a Abdullah skurczył się jak pęk- nięta purchawka i spadł jak kupa śmieci na elegancko przystro- jony stół. — Zephyr? — Raymond uśmiechnął się i w tym samym momencie rozstał się ze świadomością. 27 W tego typu historiach zawsze to czy owo pozostaje niedopo- wiedziane