Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

.. - Na tylnym siedzeniu rozbłysła i zgasła latarka. - Dwunasta czterdzieści osiem. Ruszymy za pięć pierwsza, za siedem minut. Czekali w zupełnej ciszy, zakłócanej jedynie bębnieniem deszczu o dach. Samochód przycupnął na końcu długiej, brukowanej ulicy, rozświetlonej mdławym blaskiem stojących co sto metrów latarni. Wokoło nie było nikogo. Niebo jaśniało sztucznym blaskiem łukowych reflektorów, a od czasu do czasu śmigał po nim jaskrawy snop światła. Daleko po lewej stronie, tuż nad dachami domów, Leamas dostrzegł nieustannie pulsującą łunę, jakby coś się tam paliło. - Co to? - spytał. - Serwis informacyjny - wyjaśnił mężczyzna. - Rusztowanie, na rusztowaniu mrugające reflektory. Nadają wiadomości dla Berlina Wschodniego. - No tak - mruknął Alec. Byli prawie na końcu drogi. - Nie możecie zawrócić - ciągnął mężczyzna. - Powiedział to wam? Drugiej szansy nie będzie. - Wiem - odrzekł Leamas. - Jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli spadniecie albo się poharatacie, nie zawracajcie. W tej strefie strzelają bez ostrzeżenia. Musicie przejść na drugą stronę muru. - Wiemy - powtórzył Leamas. - O tym też mówił. - Kiedy wysiądziecie z samochodu, będziecie zdani tylko na siebie. - Wiemy - powtórzył po raz trzeci Alec. - A teraz zamknij się pan. -Pomilczał chwilę i dodał: - Zabiera pan samochód? - Wy wysiadacie, ja odjeżdżam. Dla mnie to też niebezpieczne. - Szkoda - rzucił oschle Leamas. 155 Zapadła cisza. - Ma pan broń? - spytał Leamas. - Mam, ale nie mogą jej panu dać. On zabronił. Powiedział, że na pewno pan poprosi. Alec roześmiał się. cicho. - Skądjatoznam. Pociągnął za dźwignię rozrusznika i samochód ruszył przed siebie z hałasem, który zdawał się wypełniać całą ulice.. Przejechali może trzysta metrów, gdy wtem mężczyzna szepnął: - Teraz tu, a zaraz potem w lewo. Skręcili w uliczkę tak wąską, że samochód musiał przeciskać się między stojącymi na niej straganami. - W lewo, tam! Skręcili ponownie, tym razem między dwa wysokie domy, i znaleźli się w czymś, co wyglądało na ślepy zaułek. Na rozciągniętych nad ulicą sznurach wisiało pranie i Liz myślała, że pod nim nie przejadą. Przejechali i kiedy dotarli do końca zaułka, mężczyzna rzucił: - Znowu w lewo, na tamtą ścieżkę. Krawężnik, chodnik: wjechali na szeroką ścieżkę biegnącą wzdłuż połamanego płotu po lewej i wysokiego, pozbawionego okien domu po prawej stronie. Z góry dobiegł ich krzyk jakiejś kobiety. - Zamknij się, babo - mruknął Alec. Niezdarnie pokonał dziewięćdzie-sięciostopniowy zakręt i niemal zaraz potem wychynęli na szeroką ulicę. -Którędy? - spytał. - Prosto! Niech pan minie aptekę. Za apteką, tuż przed pocztą, tam! -Mężczyzna wychylił się z tylnego siedzenia tak bardzo, że jego twarz znalazła się na wysokości twarzy Leamasa. Pokazywał, machał ręką, czubkami palców wodził po przedniej szybie. - Siadaj pan - syknął Alec. -1 zabierz pan łapy. Jak, u diabła, mam prowadzić, skoro nic nie widzę? - Wrzucił jedynkę i smyrgnęli przez ulicę. Zerknął w lewo i trzysta metrów dalej ze zdumieniem zobaczył przysadzistą sylwetkę Bramy Brandenburskiej oraz skupisko złowieszczych pojazdów wojskowych u jej stóp. - Dokąd my jedziemy? - spytał. - Już prawie jesteśmy. Teraz powoli... W lewo, niech pan skręci w lewo! Leamas w ostatniej chwili szarpnął kierownicą i wąską, łukowatą bramą wpadli na jakieś podwórze. Powybijane szyby, zabite deskami okna, rozdziawione paszcze drzwi. I otwarta brama na końcu podwórza. - Tamtędy - szepnął niecierpliwie mężczyzna. - I natychmiast w prawo. Po prawej stronie zobaczy pan latarnię. Ta za nią jest zepsuta. Kiedy dc niej dojedziemy, wyłączy pan silnik i doturlamy się do hydrantu. To tam. - Chryste, dlaczego sam pan nie poprowadzi? - Mówił, żeby pan, że tak będzie bezpieczniej. Tuż za bramą skręcili ostro w prawo, w wąską, zupełnie ciemną uliczkę. - Światła! Leamas zgasił reflektory i powoli ruszyli w stronę pierwszej latarni. Za nią stała druga. Ta się nie paliła. Minęli ją z wyłączonym silnikiem i dwadzieścia metrów dalej dostrzegli zarys przeciwpożarowego hydrantu. Alec zahamował. Samochód znieruchomiał. - Gdzie jesteśmy? - szepnął Leamas. - Przecięliśmy Aleję Lenina, tak? - Nie, Greifswalder Strasse. Potem skręciliśmy na północ. Jesteśmy na pomoc od Bemauerstrasse. - WPankow? - Mniej więcej. Niech pan spojrzy. - Wskazał boczną uliczkę po lewej stronie. Na jej końcu widać było mały fragment muru, szarobrązowy w męczącym świetle hakowych reflektorów. Po jego szczycie biegła potrójna wiązka drutu kolczastego. - Jak ona przejdzie przez drut? - Prześlizgnie się. Tam, gdzie będziecie przechodzić, jest już przecięty. Macie minutę na dojście do muru. Do widzenia. Wysiedli, wszyscy troje. Leamas wziął Liz pod rękę, a ona spojrzała na niego tak, jakby sprawił jej ból. - Do widzenia - powtórzył Niemiec