Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Orlando się uśmiechnął. Robal wzruszył ramionami. - Miałem pomocników. - Zostanie tu ze mną. Będzie mi pomagał. Przeżywał przygody. - Orlando się wyprostował. - Słuchajcie! Muszę wam opowiedzieć o mojej nowej pracy. - Pracy’.’ - powtórzył Conrad nieśmiało. - Cieszę się... cieszę się. że cię widzę, Beezle - powiedziała Vi-vien. chociaż nie wyglądała na specjalnie uradowaną. - Dla pani „pan Robal” - burknął, lecz chwilę później jego oblicze rozjaśnił szeroki kreskówkowy uśmiech. - Nie, zgrywam się tylko. Nie przejmujcie się mną. Programy nie żywią do nikogo urazy. - Ich rozmowę przerwało pojawienie się obłoczku żółtych małpek, które z wrzaskiem wyleciały z lasu Robalu Beegle! Znaleźliśmy cię! - Chodź się bawić! - Bawić w ciągnij robala! Beezle wyrzucił z siebie serię przekleństw, które zabrzmiały jak ciąg przypadkowych znaków interpunkcyjnych, po czym schował się pod kamieniem. Małpki unosiły się w powietrzu wyraźnie rozczarowane. - Nie ma zabawy - zapiszczała jedna z nich. - Dzieciaki, jesteśmy teraz zajęci - zwrócił się do nich Orlando. - Możecie na razie pobawić się gdzie indziej? Małpie tornado zawirowało nad jego głową i wzniosło się wyżej. - Dobra, Landogarner! - pisnęła jedna z małpek. - Lecimy! - Kilohana! - zapiszczała inna. - Chodźmy pomęczyć kamienne trolle! Żółty obłok zbił się ciaśniej i pomknął między wzgórza. Rodzice Orlanda stali oniemiali jak świadkowie wypadku, tak przytłoczeni wydarzeniami, że Ramsey miał ochotę odejść gdzieś na bok. żeby mogli trochę ochłonąć. - Nie martwcie się. Nie zawsze tyle się tu dzieje - rzekł Orlando. - My... my chcemy być z tobą. - Vivien zaczerpnęła głęboko powietrza i spróbowała się uśmiechnąć. - Gdziekolwiek jesteś. Cieszę się, że jesteście tu ze mną. - Przez długą chwilę patrzył na nich w milczeniu. Potem jego usta zadrżały, aż wreszcie i on zdobył się na uśmiech. - Chodźcie wreszcie zobaczyć mój dom. Wszyscy! Ruszył ścieżką, lecz po chwili zatrzymał się i wziął Conrada i Vi-vien za ręce. Był znacznie wyższy od nich, dlatego musieli niemal biec, żeby dotrzymać mu kroku. Ramsey spojrzał na Sam Fredericks. Podsunął jej swoją wirtualną chusteczkę, odczekał, aż zrobiła z niej użytek, po czym oboje poszli w ślad za rodziną Gardinerów. - Wyglądasz o wiele lepiej niż ostatnio - powiedziała Calliope. Kobieta w łóżku skinęła głową. Twarz miała idealnie obojętną. jakby czyjaś dłoń starannie starła z niej wszelkie emocje. - Ty też. I już chodzisz. Calliope pokazała na plastikową tubę przy swoim krześle. - O kulach. I bardzo wolno. Ale dzisiaj lekarze potrafią czynić cuda. Sama się przekonałaś. - Ale ja nie będę chodziła, żeby nie wiem jak się starali. Calliope nie wiedziała co na to powiedzieć, ale spróbowała: - Lepiej byłoby umrzeć? - zapytała łagodnie. - Doskonałe pytanie. Calliope westchnęła. - Przykro mi, że tyle pani wycierpiała, pani Anwin. - Zasłużyłam na to - odparła młoda kobieta. - Nie byłam niewiniątkiem. Idiotką, owszem, ale nie niewiniątkiem. - Nikt nie zasługuje na Johna Stracha - powiedziała Calliope stanowczo. - Być może. Ale on nie dostanie tego, na co zasłużył, prawda? Calliope wzruszyła ramionami, mimo iż sama zastanawiała się nad tym od wielu dni. - A kto dostaje? Ale chciałam cię zapytać o coś innego. Co robiłaś z padem po tym, jak wezwałam karetkę? Co próbowałaś wysłać? Amerykanka zamrugała powoli. - Datafaga. - Dostrzegła wyraz twarzy Calliope. - Coś, co pożera informacje. Kilka godzin wcześniej zniszczył połowę mojego systemu, liczyłam więc na to, że może i jemu uda mi się wyrządzić jakieś szkody. Owinęłam to w jego... pliki. Te straszne obrazy. Żeby się nie zorientował od razu, co to takiego. - Może przez to zapadł w śpiączkę. - Chciałam, żeby go to zabiło - rzuciła Amerykanka obojętnie. - Żeby umarł w mękach. Wszystko inne jest porażką. Przez kilka minut siedziały w milczeniu, lecz gdy Calliope zmieniła pozycję, przygotowując się do wstania, kobieta odezwała się niespodziewanie: - Ja... mam coś na sumieniu. - W jej oczach pojawiło się coś, co sprawiło, że Calliope poczuła się nieswojo - strach zmieszany z nadzieją. - To... nie daje mi spokoju od dłuższego czasu. W Cartagenie... Calliope powstrzymała ją uniesieniem dłoni. - Pani Anwin, ja nie jestem księdzem. Nie chcę słyszeć od pani nic więcej na temat tej sprawy. Przejrzałam dokładnie wszystkie raporty i zapis przesłuchania, które przeprowadził detektyw Chan. Potrafię czytać między wierszami. - Powstrzymała kolejną próbę spojrzeniem. - Mówię poważnie. Jestem przedstawicielką wymiaru sprawiedliwości. Proszę się dobrze zastanowić, zanim powie pani cokolwiek. A jeśli wciąż będzie pani czuła potrzebę, by ulżyć swojemu sumieniu, zawsze może się pani skontaktować z policją w Cartagenie. Ale zapewniam, że kolumbijskie więzienia nie należą do najprzyjemniejszych. - Teraz przybrała łagodniejszy ton. - Wiele pani przeszła. Będzie pani miała dużo czasu na rozmyślania podczas rekonwalescencji, zanim pani zdecyduje, co zrobić z resztą swojego życia. - Masz na myśli to, że nie będę chodzić, tak? - Dulcie rozgniewała się. wyczuwając, że rozmówczyni zaczyna się nad nią rozczulać. - Owszem, nie będziesz chodzić. Ale żyjesz. Masz szansę zacząć od nowa. To o wiele więcej, niż dostaje wielu innych ludzi. O wiele więcej, niż dostały inne kobiety Stracha. Przez chwilę Dulcie Anwin mierzyła ją spojrzeniem, które wyrażało coś bliskiego wściekłości, dlatego Calliope przygotowała się na odparcie ataku, lecz Amerykanka nic nie powiedziała. Na jej twarz znowu powróciła maska obojętności. - Tak - odezwała się wreszcie. - Masz rację. A zatem mogę zacząć sumować moje zdobycze? - Na to będziesz miała jeszcze czas - odparła Calliope. - Powodzenia. Mówię szczerze. Teraz muszę już iść