Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Strzał oddany był z pozycji stojącej. To przesądziło o losie strzelca. Dwa tygodnie walk w dżungli nauczyły Richa, że należy bardziej obawiać się japońskich strzelców, gdy strzelają z innej niż stojąca pozycji. Przyczyna leżała nie w braku umiejętności strzeleckich, lecz specyfice używanych przez nich karabinów — długich, nieporęcznych, wyposażonych w dość toporny trzon zamkowy, utrudniający repetowanie. Tak więc po każdym oddanym strzale strzelec musiał opuścić lufę, zarepetować, podnieść broń do oczu i wycelować ponownie. Dawało to Richowi kilka zbawiennych sekund przerwy pomiędzy kolejnymi strzałami. Zakładając oczywiście, że wcześniejszy z nich chybił celu. Rich przebiegł kilka metrów, zanim zdecydował, że najwyższy czas paść na brzuch. Leżąc płasko z twarzą przy ziemi i z trudem łapiąc oddech, usłyszał kolejny strzał, który wrył się w gruby pień pół metra nad nim. Zerwał się ponownie i ślizgając się i potykając na pochyłości, jaka mu jeszcze pozostała do przebycia, zwalił się wprost na błotnisty brzeg i wylądował na czworakach w głębokim po kolana, śmierdzącym bajorze, zarosłym wysokimi trawami, a tym samym zniknął z pola widzenia strzelca. Trzeci strzał rozległ się, gdy wylądował z pluskiem w mokradle. Miał kilka chwil, by — brodząc tak szybko, jak na to pozwalał teren — ruszyć w kierunku samotnego drzewa, do którego przywiązany był jeden koniec liny. Na wpół nagi żołnierz, który pierwszy przepłynął rzekę, usłyszał plusk kroków. Rozglądnął się panicznie wokół, by zorientować się 40 w sytuacji i niemal natychmiast dał z powrotem nura w szuwary, spostrzegłszy nagle przed sobą Richa. Ten trzymał w ręku odbezpieczony granat i odliczał sekundy. Potem rzucił. Usłyszał mlaśnięcie padającego w miękkie błoto granatu, a w chwilę później grzmot wybuchu. Powietrze wypełnił gryzący dym. Rich wyprostował się ponownie, by sprawdzić efekt swojego rzutu. Po Japończyku nie było śladu. Drzewo, do którego przywiązana była wcześniej lina, stanowiło czarny, osmalony szkielet. Rzeka unosiła rozpaczliwie walczące z wirami ciała żołnierzy, pozbawionych możliwości przytrzymania się liny; wyrzucane w górę ręce chwytały desperacko tylko powietrze, głowy próbowały jeszcze trzymać się nad powierzchnią, gdy złowrogi wir wsysał już ciała. Ostał się tylko snajper na przeciwległym brzegu. Rich wiedział, że teraz będzie musiał zająć się nim. Brodząc w mokradle, wrócił na brzeg i zaczął wspinać się na zbocze. Modlił się, by wróg zajęty niesieniem pomocy kompanom nie zwrócił na niego uwagi. Snajper niewiele mógł zrobić dla swych towarzyszy. Nie było możliwości przedarcia się w dół rzeki przez gęstwę porastającą brzeg. Skierował zatem swą uwagę — i swą wściekłość — na Australijczyka, który pozbawił życia jego najlepszych druhów. Oparłszy bron o pień osmalonego drzewa, przeczesywał wzrokiem przeciwległy brzeg, chcąc złowić choć cień ruchu w wysokich trawach, gdzie — jak wiedział — krył się wróg. Wzrok jego skończył wędrówkę z lewa na prawo, gdy Rich zdecydował się wyjść z ukrycia znajdującego się, jak sądził, już poza kątem widzenia wroga. Zaczął znów z gorączkowym pośpiechem wdrapywać się na zbocze. Był zaledwie parę metrów od górnej krawędzi skarpy porosłej bujną, obiecującą bezpieczeństwo roślinnością, gdy rozległ się strzał. Grymas zadowolenia przebiegł po twarzy snajpera na widok nagłego bezruchu, w jakim zamarł na moment Australijczyk. Chwyciwszy się wolną lewą ręką za kark, zachwiał się, zawisł uczepiony ręką wystającego z ziemi korzenia, po czym zwolniwszy chwyt, zaczął osuwać się po pochyłości. Japończyk zarepetował swoją arisakę i ponownie złożył się do strzału. Tymczasem sylwetka na zboczu ponowiła wspinaczkę. 41 Wystrzelił, ale w pośpiechu nie chwycił broni dostatecznie mocno — odbiła nieznacznie i chybił. Pot ściekał mu z czoła strużkami. Zamrugał, przetarł dłonią oczy. Gdy ponownie odnalazł wzrokiem miejsce, gdzie przed chwilą widział skuloną sylwetkę wroga, okazało się, że tamten zniknął. Duży Rich przeklinał splątaną gęstwę porastającą zbocze, choć zaledwie kilka chwil wcześniej ocaliła mu życie. Oślepiony spływającym z czoła potem miotał się wśród zarośli jak szaleniec, próbując odszukać drogę powrotną. Pierwsza z wystrzelonych przez Japończyka kuł zraniła go w dziwaczny sposób: uderzyła w kość lewego ramienia pod takim kątem, że prześlizgnęła się po niej żłobiąc rowek i, odbiwszy się, przeszła przez dolny koniuszek ucha. Druga kula minęła o długość papierosa serce i wgryzła się między żebra, sprawiając piekielny ból. Rich zdawał sobie sprawę z tego, że miał wiele szczęścia; nie mógł jednak pozbyć się natrętnych myśli o śmierci. Jakiś wewnętrzny głos powtarzał w nim z uporem, że nadszedł oto jego ostatni dzień, że zbliża się jego ostatnia godzina. Omal nie rozpłakał się w głos. Nie chciał umierać tutaj — w samotności. Na Boga — nie w samotności! Pragnął znaleźć się w zasięgu wzroku i słuchu swego najbliższego przyjaciela. To przyniosłoby mu ulgę; było wszystkim, o co w tej chwili prosił Boga. Jeśli nadszedł ten dzień, niech tak będzie. Tylko nie w samotności. Nie w pojedynkę w tym zielonym piekle. Na oślep i bezładnie miotał się w labiryncie. Ogłuszający huk eksplozji od strony rzeki otrzeźwił go w jednej chwili. Zatrzymał się i rozejrzał wokół. Popłoch, który nim przed chwilą owładnął, zaczął z wolna słabnąć. Potrząsnął głową, jak ktoś budzący się ze snu. Ten energiczny ruch głowy sprawił, że z rozerwanego ucha popłynęła strumieniem krew. „Przytrzymaj pokrywkę na tym starym czerepie, kolego — upomniał sam siebie — to cholerne miejsce zaczyna dobierać się do ciebie i do twojej głowy". Poczuł ukąszenie wstydu, że chwilowo stracił panowanie nad sobą, że miotał się w zaroślach jak młody kangur z podpalonym ogonem. Trzeźwym już okiem zbadał swe na wpół mroczne otoczenie — królestwo wilgotnej, pełzającej, dławiącej roślinności i oblepiających wszystko pleśni i grzybów. Ten wybuch — co to mogło być? Pierwszą jego myślą było, że Woody musiał chyba wysadzić most. 42 Lecz nie, byłby to inny rodzaj huku. Nie tak ostry. Poza tym zdawało mu się, że dobiegł go zza rzeki, czy raczej zza miejsca, w którym spodziewał się, że rzeka powinna się znajdować. Niespiesznie i z rozwagą zaczął ponownie przedzierać się przez gąszcz porastający zbocze. Tym razem działał metodycznie: w swoich rachubach uwzględniał pochylenie zbocza, kierunek, z którego docierały doń — przez niezliczone szczeliny w baldachimie zieleni — promienie słońca; poszukiwał wzrokiem śladów, jakie musiał zostawić, schodząc ze zbocza na mokradła. Wydał pomruk zadowolenia, trafiwszy w końcu na swój poprzedni szlak: teraz wiedział już dokładnie, gdzie się znajduje. Starał się nie dopuszczać do świadomości jątrzącego bólu w klatce piersiowej poniżej pachy ani też piekącego ogniem uszczkniętego ucha