Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
— Ona nas zgubi — szepnął książę. — Ona nas ocali — rzekł de Conti. Karety zjeżdżały się coraz liczniej. Jeden po drugim przybyli marszałek de La Meilleraie, marszałek de Villeroy, Guitaut, Villequier, Comminges; z kolei zjawili się dwaj muszkieterowie, prowadząc za uzdy konie d’Artagnana i Portosa. D’Artagnan i Portos wskoczyli na siodła. Stangret Portosa zajął miejsce Portosa i d’Artagnana na koźle królewskiej karety, Muszkiet zaś zajął miejsce Portosowego stangreta, powożąc, z przyczyn tylko jemu znanych, stojąc, co upodobniło go do starożytnego Automedona . Królowa, choć tak zajęta, szukała oczyma d’Artagnana, ale Gaskończyk, jak zwykle przezorny, już znikł w tłumie. — Jedźmy przodem — rzekł do Portosa — i naszykujmy sobie w Saint- Germain przyzwoite kwatery, bo nikt się o nas nie zatroszczy. A jestem ogromnie zmęczony. — Ja już się dosłownie przewracam, takim senny — rzekł Portos. — I pomyśleć, że obyło się bez żadnej utarczki. Zaiste, paryżanie są bardzo głupi. — A może nie tyle oni są głupi, co my jesteśmy bardzo chytrzy? — rzekł d’Artagnan. — I to możliwe. — Jak twoja ręka? — Lepiej. Jak myślisz, chyba już tym razem dochrapaliśmy się? — Czego? — Ty swego stopnia, a ja swojego tytułu, co? — Na honor, chyba tak, byłbym skłonny iść o zakład. Zresztą jeśli oni zapomną, ja im przypomnę. — Słychać głos królowej — rzekł Portos. — Zdaje mi się, że chce jechać wierzchem. — Ba, ona chciałaby, ale... — Ale co? — Ale kardynał nie zechce. Panowie — ciągnął d’Artagnan zwracając się do muszkieterów — będziecie towarzyszyli karecie królowej. Nie odstępujcie drzwiczek. My jedziemy przygotować kwatery. I d’Artagnan razem z Portosem pogalopowali w kierunku Saint-Germain. — Jedźmy, panowie — odezwała się królowa. I królewska kareta ruszyła, a za nią reszta karet i więcej niż pięćdziesięciu jeźdźców. Przybyli do Saint-Germain bez wypadku. Królowa, wysiadając z karety, zobaczyła, że jego książęca mość już czeka, stojąc z odkrytą głową, żeby jej podać rękę. — Paryżanie będą mieli śliczną niespodziankę, kiedy się obudzą — powiedziała Anna Austriaczka promieniejąc radością. — To wojna — rzekł książę. — Trudna rada, niech będzie wojna. Czyż nie mamy przy sobie zwycięzcy spod Rocroi, spod Nortlingen i spod Lens? Książę ukłonił się w podzięce. Była już trzecia nad ranem. Królowa pierwsza weszła do zamku, a za nią wszyscy; około dwustu osób towarzyszyło jej w ucieczce. — Moi drodzy — rzekła śmiejąc się królowa — rozgośćcie się w zamku, jest duży, miejsca dla nikogo nie zabraknie. Ale ponieważ nas tu nie oczekiwano, dowiaduję się właśnie, że łóżka są tylko trzy, jedno dla króla, jedno dla mnie... — I jedno dla Mazariniego — dopowiedział cicho jego książęca mość. — A ja, czy mam spać na podłodze? — zapytał Gaston Orleański wielce zaniepokojony, choć się niby to uśmiechał. — Nie, książę — rzekł Mazarini — trzecie łóżko jest przeznaczone dla waszej książęcej mości. — A pan, kardynale? — zapytał książę. — Ja się w ogóle nie położę — rzekł Mazarini. — Muszę pracować. Gaston kazał się zaprowadzić do komnaty, w której było łóżko, nie troszcząc się o to, gdzie prześpią tę noc jego żona i córka. — Ale za to ja się kładę — rzekł d’Artagnan. — Chodźmy, Portosie. Portos poszedł za d’Artagnanem, jak zwykle bez zastrzeżeń ufając pomysłowości przyjaciela. Szli obok siebie przez plac zamkowy, a Portos aż oczy wytrzeszczał dziwując się, co też d’Artagnan tak oblicza zawzięcie na palcach. — Czterysta, po pistolu za sztukę, razem czterysta pistoli. — Racja — przytaknął Portos — czterysta pistoli, ale za co te czterysta pistoli? — Nie, pistol to za mało — ciągnął dalej d’Artagnan — rzecz jest warta ludwika. — Co jest warte ludwika? — Czterysta po ludwiku, razem czterysta ludwików. — Czterysta? — zapytał Portos. — Tak, osób jest dwieście, a trzeba co najmniej po dwa na osobę. Licząc na osobę po dwa, będzie czterysta. — Ale czego czterysta? — Posłuchaj — rzekł d’Artagnan. A że najprzeróżniejsi ludzie wylegli na plac, żeby się pogapić na przyjazd dworu, dokończył po cichu, szepcząc przyjacielowi w ucho. — Rozumiem — rzekł Portos — jak mi Bóg miły, rozumiem znakomicie! Dla każdego dwieście ludwików, pięknie, ale co o tym powiedzą? — Powiedzą, co się im spodoba; zresztą nikt się nie dowie, że to my. — Ale kto się zajmie sprzedażą? — Czy nie ma Muszkieta? — A moja liberia? — rzekł Portos. — Poznają moją liberię. — Przewróci kaftan do góry podszewką. — Na wszystko znajdziesz radę, mój kochany! — zawołał Portos. — I skądże ty, u diaska, czerpiesz te swoje wszystkie pomysły? D’Artagnan uśmiechnął się. Dwaj przyjaciele skręcili w pierwszą z brzegu ulicę, Portos zapukał do drzwi domu z prawej strony, zaś d’Artagnan zapukał do drzwi domu z lewej strony. — Trzeba nam słomy — powiedzieli. — Nie mamy słomy, panowie — odrzekli ludzie, którzy im otworzyli -— ale zwróćcie się do handlarza paszą. — A gdzie mieszka handlarz paszą? — Przy tej samej ulicy, w ostatniej bramie. — Na prawo czy na lewo? — Na lewo. — A u kogo by jeszcze można dostać słomy w Saint-Germain? — U oberżysty spod „Barana w Koronie” i u Grubego Ludwika, dzierżawcy. — Gdzie oni mieszkają? — Przy ulicy Ursulines. — Obydwaj? — Tak. — Dobrze. Przyjaciele kazali sobie dokładnie określić, gdzie mieszkają także i ci dwaj, po czym d’Artagnan poszedł do handlarza paszą i kupił od niego sto pięćdziesiąt snopków słomy — bo tyle było — za sumę trzech pistoli. Następnie poszedł do oberżysty, gdzie zastał Portosa, który już właśnie kupił dwieście snopków za podobną sumę. Wreszcie dzierżawca Ludwik odprzedał im snopków sto osiemdziesiąt. Zdobyli tedy razem czterysta trzydzieści snopków. Więcej słomy w Saint-Germain nie było. Załatwienie tych trzech transakcji zabrało im nie więcej niż pół godziny. Pouczonego należycie Muszkieta kreowano zarządcą powstałego naprędce przedsiębiorstwa