Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie jestem w stanie ci pomóc. – Może miałeś od niej jakieś wiadomości? – Napisała do mnie z miesiąc temu. Odniosłem wrażenie, że jest bardzo szczęśliwa. – Bo rzeczywiście była, ale całkiem nagle gdzieś się rozpłynęła bez żadnych wyjaśnień. – Słuchaj, Vance, naprawdę nie wiem, jak mógłbym ci pomóc. – Mógłbyś ją odnaleźć, Stone. Jeżeli jest ktoś, kto mógłby to zrobić, to tylko ty. Chciałbym, żebyś tu przyjechał. – Ależ Vance, naprawdę... – Na lotnisku Teterboro czeka na ciebie odrzutowiec wytwórni filmowej Centurion Studios z linii lotniczych Atlantic Aviation. Możesz tu być jutro rano. – Vance, bardzo sobie cenię twoje zaufanie do mnie, ale... – Stone, Arrington jest w ciąży. Stone poczuł się tak, jakby dostał porządnie w głowę. Zamurowało go. – Jesteś tam, Stone? – Vance, za godzinę będę w Teterboro. – Na lotnisku Santa Monica będzie czekał samochód. – Słuchaj, Vance, wypisz na kartce wszystko, co według ciebie może mieć jakieś znaczenie. Będziemy musieli obgadać mnóstwo rzeczy. – Obiecuję. I bardzo ci dziękuję. – Jeszcze za wcześnie na podziękowania – burknął Stone, odwiesił słuchawkę i wrócił do stolika. – Dino, płacisz za dzisiejszą kolację – powiedział. – Lecę do Los Angeles. – W jakiej sprawie? – zapytał Dino. – Powiem ci później – odpowiedział mu Stone. – Pozdrów ode mnie Arrington – poprosiła Elaine, spoglądając na niego sponad okularów. – Bądź spokojna, Elaine, na pewno nie zapomnę – zapewnił ją Stone, a potem musnął wargami jej policzek, wyszedł z restauracji i zaczął rozglądać się za taksówką. 2 Kierowca taksówki, Hindus, który niedawno przybył do Stanów Zjednoczonych i nie zdążył jeszcze nauczyć się porządnie języka, zgubił się w New Jersey i zanim Stone’owi udało się pokazać mu na migi drogę do lotniska Teterboro, zaczęło lać jak z cebra. Kiedy dotarli w końcu do dworca linii Atlantic Aviation, Stone zapłacił za kurs, złapał swój bagaż i popędził do zupełnie wyludnionego terminalu. – Szukam samolotu wytwórni Centurion Studios – powiedział do młodej kobiety z punktu obsługi pasażerów, budząc ją z drzemki. – Tylko ten jeden stoi na stanowisku odlotowym – odpowiedziała mu z ziewnięciem i wyciągnęła rękę w kierunku tylnego wyjścia. Stone zatrzymał się przy drzwiach, wyjrzał na płytę lotniska i uśmiechnął się. „AG-IV”, mruknął do siebie. Nigdy nie leciał samolotem tego typu, największym i najlepszym z odrzutowców używanych przez linie Atlantic. Jego silniki były już w ruchu. Stone pobiegł w deszczu do samolotu i wspiął się po schodkach, zabierając bagaż do kabiny. Tuż przed nim wyrosła młoda kobieta w jasnoszarym kostiumie od Armaniego. – Pan Barrington? – Tak. – Proszę zająć miejsce, a ja zajmę się pana bagażem. Jesteśmy gotowi do startu. Kobieta zniknęła gdzieś w tyle samolotu z dwiema podróżnymi torbami Stone’a, który został tylko z aktówką i usiadł na najbliższym fotelu. Koło tylnej ściany kabiny siedział na kanapie jakiś dystyngowany mężczyzna i rozmawiał przez telefon komórkowy. Samolot zaczął się toczyć. Stone zapiął pas bezpieczeństwa. Miał ochotę pójść do kabiny pilotów, żeby obejrzeć start, ale drzwi były zamknięte. Został więc na miejscu i zaczął obserwować strugi deszczu spływające po szybie. Samolot nie zatrzymał się ani na chwilę. Skręcił na pas startowy i zaczął przyspieszać. W chwilę potem był już w powietrzu i wzbijał się ostro w górę. Nad fotelem Stone’a pochyliła się stewardesa. Była ładna, ale jej uroda nie wyróżniała się niczym szczególnym. Uśmiechnęła się, ukazując aż nazbyt białe zęby. – Życzy pan sobie coś do picia? – zapytała śpiewnym głosem, podobnym do nawoływań aborygenów. Serce Stone’a nie uspokoiło się jeszcze po ostrym biegu do samolotu. – Tak, poproszę kieliszek brandy. – Mamy dwa rodzaje koniaku, hine ‘55 i bardzo stary armagnac. – Spróbuję armagnacu – powiedział Stone. W chwilę później ogrzewał już w dłoniach zwężający się ku górze kryształowy kieliszek. – Pan Regenstein zaprasza pana do siebie, ale proszę poczekać, aż zgaśnie światełko nakazujące zapiąć pasy – powiedziała stewardesa, wskazując tylną część kabiny. – Dziękuję pani – kiwnął głową Stone. Regenstein. Zdawało mu się, że gdzieś już słyszał to nazwisko, nie mógł jednak przypomnieć sobie, gdzie. Pociągnął łyk koniaku. W chwilę potem, kiedy odrzutowiec wyrównał lot i napis nad wejściem do kabiny pilotów zgasł, odpiął pas i ruszył wolno między rzędami foteli w kierunku kanapy, na której siedział nieznajomy. Na widok Stone’a mężczyzna uniósł się z miejsca i wyciągnął rękę. – Nazywam się Lou Regenstein – powiedział. Stone uścisnął jego dłoń. – Stone Barrington – przedstawił się. Mężczyzna był dużo starszy, niż można było przypuszczać, patrząc na niego z pewnej odległości. Stone ocenił, że może mieć około siedemdziesiątki lub trochę mniej. – Och, tak, jest pan znajomym Vance’a. Miło mi, że zechciał pan pofatygować się tu do mnie. Proszę usiąść. Przyjemnie jest mieć towarzystwo podczas tak długiego lotu. Stone usiadł w wygodnym fotelu naprzeciwko kanapy. – Przykro mi, że musiał pan na mnie czekać, ale kierowca taksówki pomylił drogę. – Rozumiem – odparł Regenstein. – To dla nich normalne. Najlepiej jest zamówić auto z Atlantic Aviation. Dzięki temu ma się pewność, że kierowca będzie znał New Jersey. – Będę o tym pamiętał – powiedział Stone. Regenstein zmarszczył nos. – Popija pan armagnac? – zapytał, wyciągając rękę. – Mogę powąchać? Stone podał mu kieliszek. Regenstein podniósł go do nozdrzy i wciągnął powietrze głęboko do płuc. – Aaach! – westchnął, oddając kieliszek. – Od przeszło trzydziestu lat nie biorę do ust tych rzeczy, wciąż jednak uwielbiam ich aromat. Coś cudownego. – Tak, niewątpliwie – przytaknął Stone. – Wydaje mi się, że niedawno obiło mi się o uszy pańskie nazwisko – powiedział Regenstein. – Czy przypadkiem nie w związku z jakąś aferą na Karaibach? – Na wyspie St. Marks. – Tak, rzeczywiście. Bronił pan tę młodą kobietę oskarżoną o zamordowanie męża. – Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – Proszę mi powiedzieć, czy ona to zrobiła? Ale może zmuszam pana do naruszenia adwokackiej tajemnicy? Wolałbym tego uniknąć