Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Ale ja... uch... - powiedział Smith zduszonym głosem, ale taksówka odjechała, zostawiając go. Popatrzył na oddalające się czerwone tylne światła auta. Cały spocony spojrzał w dół, myśląc o odległości dzielącej go od twardego chodnika. Gdyby spadł, nigdy nie zdołałby się tu wdrapać z powrotem. Popatrzył na okno i wzdrygnął się. Było najeżone potłuczonym szkłem. Dosięgnął palcami krawędzi parapetu. Gwałtownym szarpnięciem uwolnił prawą rękę. Potem, zwisając nad ulicą na jednej ręce, zaczął zrzucać z siebie kurtkę. Kiedy udało mu się wyplątać rękę z rękawa, chwycił kratę prawą ręką i lewą zdejmował kurtkę. - Okay, to dobry plan - mruczał do siebie. - Dobry plan. Pot zalewał mu oczy, ale w końcu oswobodził i tę rękę. Wtedy z desperackim wysiłkiem wyrzucił kurtkę do góry, na ostre krawędzie stłuczonej szyby. - Na pewno wystarczyłoby, gdybym miał kartę kredytową. Serce waliło mu jak młot, kiedy podciągał się i wskakiwał do pokoju. Upadł na podłogę, nareszcie bezpieczny. Ucałował deski w podłodze. Smith podniósł się, drżąc. Poprawił koszulę i spodnie i ruszył na obchód pokoju. Nagle poczuł agresywne perfumy, dostatecznie silne, żeby otruć skunksa. Zastanawiał się, kto tu przedtem mieszkał. Wokół niego migotały świeczki, oświetlając wnętrze pokoiku nad barem. Jedną ze ścian prawie w całości zajmowało podwójne metalowe łóżko, nad nim ozdobne naczynia i talerzyki zapełniały niezliczone półeczki na bibeloty. Nakrycie na łóżku i zasłony były szkarłatne i obszyte złotą tasiemką z małymi frędzelkami. Na ścianach rozwieszono wachlarze z piór. Na półce nad łóżkiem stał duży, poobijany mosiężny dzban. Dokładnie nad łóżkiem, na suficie, rozpościerał się ogromny plakat z walki byków. Smith zamyślił się nad tą dekoracją. Było tu z pewnością przyjemniej niż w poprzednim hotelu, i miał on ten staromodny urok, którego oczekiwał w Kolodorze. Smith otworzył rozbite okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, które rozwiałoby perfumy. Odruchowo spojrzał na potłuczone szkło na podłodze. Podniósł największe kawałki i wrzucił do kosza na śmieci. Nie znosił zostawiać po sobie bałaganu. Kiedy nieco uprzątnął ślady zniszczenia, położył ciemnobrązową walizkę na aksamitnym, różowym podnóżku. Wytrzepał pomiętą kurtkę i rozejrzał się za wieszakiem, na którym mógłby ją powiesić. Bądź co bądź, było to jego jedyne ubranie. Smith rozsunął skłębione draperie, zasłaniające alkowę. Wyciągnął rękę po wieszak, ale zastygł jak posąg. Schowek był pełen kobiecych ubrań i mantylek w stylu flamenco. Podłoga była jednym wielkim archipelagiem fantazyjnych pantofli na wysokich obcasach. Leżało ich tam setki par. Ze wszystkiego bił jeszcze silniejszy zapach perfum. Smith podniósł czerwony, satynowy pantofel i raz jeszcze rozejrzał się po pokoju, który poza tym był pusty. Czy ktoś tu mieszka? Może taksówkarz wskazał mu nie ten pokój. A może ostatnia lokatorka przez pomyłkę zostawiła ubrania. Smith wzruszył ramionami i rzucił bucik na stertę innych. Na ścianie schowka wisiał pleciony bicz. No cóż - pomyślał - mógłbym porozmawiać o tym z kierownikiem. Ewentualnie. Na razie jednak potrzebował kilku minut relaksu. Wyciągnął z kieszeni „Słynne bitwy morskie” i rzucił kurtkę na różowy stołeczek. Obolały i zmęczony padł na łóżko, opierając się plecami o mosiężny zagłówek. Wyciągnął nogi na szkarłatnym nakryciu i z westchnieniem ulgi zaczął czytać o wyczynach admirała Nelsona. - Ach - mruknął - To więcej, niż wakacje, jakich się spodziewałem. 11 Bolo stwierdził, że już czas na szybką przebierankę i niewielką zmianę wyglądu. Rzucił w kąt czapkę taksówkarza i nałożył skórzaną kurtkę lotnika, stając się całkiem inną osobą. Tak ubrany Bolo stanął w biały dzień przed frontowym wejściem „Cantina de Espejos”. Tutaj oczekiwano go w takiej właśnie postaci. Stojąc pod namalowanym powitalnym hasłem „Bienvenidos” , rozejrzał się na obie strony z przesadną ostrożnością, jak młodociany przestępca szykujący się do jakiegoś skomplikowanego numeru. Potem rozprostował ramiona i wszedł do środka. Ciemne włosy spływały mu luźno na kark. W głównej sali baru boczne ściany pokrywały lustra, wycięte w kształt litery „V”; odbijały w nieskończoność każdy obraz, bez wątpienia wzmacniając efekt działania alkoholu. W nocy, kiedy rozbłyskiwały światła dyskoteki, dekoracja oślepiała i otumaniała; najwyraźniej, zdaniem kierownika, miała służyć temu, by klienci, nie mogąc znaleźć drogi na zewnątrz, po prostu zostawali w środku i zamawiali kolejnego drinka. O tej porze dnia bar miał niewielu gości - w każdym razie niewielu przytomnych - i nie było w nim barmana. Jakiś otępiały facet przy kiwającym się stoliku obudził się na moment i cisnął długim nożem, przygważdżając czarnego skorpiona na ścianie. Potem znowu padł na stolik i zachrapał