Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nawet jeśli tak, to nie twoja sprawa. Słońce paliło go w kark. Mimochodem przesunął się tak, że w szybie widział teraz odbicie wnętrza niemal całej restauracji. Przy stanowisku kelnerek dostrzegł otyłego mężczyznę średniego wzrostu. Miał około czterdziestki i zupełnie łysą, błyszczącą w świetle głowę. Nawet z tej odległości dostrzegł, że facet gapi się na niego z lekko otwartymi ustami. - Dylan? Zrobił gest w stronę stanowiska kelnerek. Ruch ręki wystarczył, żeby łysielec spróbował się za nie schować. Bezskutecznie. - Czekasz na kogoś? Reed zerknął przez ramię. - Tak. To Adam Treloar, lekarz, szef naszego zespołu medycznego. - Pomachał mu ręką. - Adam! Treloar podszedł do nich niechętnie, powłócząc nogami jak wystraszone dziecko. - Adam, to jest doktor Jon Smith z Wojskowego Instytutu Chorób Zakaźnych - Miło mi - powiedział Jon. - Mnie również - wymamrotał Treloar ze śladami brytyjskiego akcentu w głosie. - Czy myśmy się już nie spotkali? - spytał Jon. Nie wiedzieć czemu, słysząc to zwykłe pytanie, Treloar wybałuszył swoje jajowate oczy. - Nie, chyba nie - odparł. -Na pewno bym pamiętał. - I spiesznie zwrócił się do Reeda: - Musimy omówić wyniki ostatnich badań. I trzeba koniecznie umówić się ze Stonem. Reed pokręcił głową. - Im bliżej startu, tym większe zamieszanie - rzucił przepraszająco. - Wybacz, Jon, muszę lecieć. Cieszę się, że cię spotkałem. Nie traćmy siebie z oczu, dobrze? - Jasne. - Megan, widzimy się o trzeciej w laboratorium. Odeszli i usiedli przy stoliku w niszy na drugim końcu restauracji. - Ten facet jest trochę dziwny - zauważył Smith. Zwłaszcza że chciał omawiać wyniki badań, nie mając przy sobie żadnych dokumentów. - Adam? - odrzekła Megan. - Tak, trochę. Jako lekarz jest jednym z najlepszych. Dylan wykradł go z Bauer-Zermatt. Ale masz rację, to ekscentryk. Jon wzruszył ramionami. - Opowiedz mi o Dylanie. Jak ci się z nim pracuje? Pamiętam, że zawsze był bardzo pedantyczny i ściśle przestrzegał przepisów. - Fakt, ma klapki na oczach. Jest bardzo skupiony na pracy, ale nieustannie zmusza mnie do myślenia, do większego wysiłku, stawia nowe wyzwania. - Cieszę się, że lubisz z nim pracować. - Jon spojrzał na zegarek. - Muszę lecieć. Wstali. - Ja też - odrzekła Megan. Gdy wysiedli z windy, dotknęła jego ramienia. - Miło cię było widzieć, Jon. - Ciebie też, Megan. Kiedy będziesz w Waszyngtonie, postawię ci drinka. Teraz moja kolej. Posłała mu uśmiech. - Trzymam cię za słowo. - Nie gap się na nich! Adam Treloar aż drgnął, zaskoczony surowością głosu Reeda. Nie mógł uwierzyć, że ten zawsze uśmiechnięty Dylan może być tak zimny. Kątem oka obserwował, jak Jon Smith i Megan Olson idą do windy. Usłyszał ciche ping! i gdy wreszcie rozsunęły się drzwi, głośno wypuścił powietrze. Sięgnął po serwetkę, żeby otrzeć twarz i łysinę. - Wiesz, kto to jest? - spytał chrapliwie. - Wiem - odparł spokojnie Reed. - Znam go od lat. Odsunął się i przywarł plecami do oparcia, byle dalej od kwaśnego smrodu, który zdawał się podążać za Treloarem, gdziekolwiek ten szedł. Nie obchodziło go, że był to gest jawnie niegrzeczny; nigdy nie ukrywał, że darzy Treloara głęboką pogardą. - Jak wiesz, kto to jest, to powiedz, co on tu robi - warknął lekarz. – On był z Danką w Wenecji! Ręka Reeda wystrzeliła przed siebie niczym szarżująca kobra, chwyciła Treloara za nadgarstek i mocno ucisnęła delikatny nerw. Anglik przewrócił oczami, rozdziawił usta i głośno sapnął. - Co wiesz o Wenecji? - syknął cicho Reed. - Podsłuchałem, jak... jak o tym rozmawiałeś - wykrztusił Treloar. - W takim razie zapomnij o tym, jasne? - rzucił jedwabistym głosem Reed. - Wenecja to nie twoja sprawa. Ani Wenecja, ani Smith. Puścił jego rękę i z rozkoszą dostrzegł wyraz bólu w oczach lekarza. - Najpierw był w Wenecji, teraz jest tutaj - wymamrotał Treloar. - Jesteś bardzo pewny siebie. - Wierz mi, on nic nie wie. Niczego na nas nie ma. Danko zginął, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Poza tym istnieje proste wytłumaczenie jego podróży do Wenecji. Znał tego Rosjanina z różnych konferencji. Pewnie byli kumplami. Kiedy Danko postanowił zwiać, zaufał mu i poprosił go o pomoc. Nie ma w tym nic skomplikowanego ani groźnego. - Więc myślisz, że mogę lecieć? Że to bezpieczne? - Jak najbardziej - zapewnił go Reed. - Wiesz co? Zamówmy jeszcze jednego drinka i obgadajmy wszystkie szczegóły. Odczekawszy kilka godzin, Peter Howell wyszedł z hotelu i udał się nad Rio del San Moise, gdzie zabójców Rosjanina spotkała ognista śmierć. Zgodnie z jego oczekiwaniami na miejscu wybuchu czuwała jedynie garstka karabinierów, którzy pilnowali, żeby turyści nie wchodzili na ogrodzony teren. Człowiek, którego spodziewał się tu spotkać, badał właśnie zwęglone szczątki gondoli. Płetwonurkowie wciąż przeczesywali dno kanału w poszukiwaniu dalszych dowodów. Drogę zagrodził mu jeden z karabinierów. - Chciałbym porozmawiać z inspektorem Dionettim - powiedział Anglik płynną włoszczyzną. Karabinier podszedł do niskiego eleganckiego mężczyzny, który przyglądając się kawałkowi sczerniałego drewna, gładził swoją kozią bródkę. Marco Dionetti, inspektor Polizia Statale, podniósł wzrok i szybko zamrugał, rozpoznawszy Howella. Zdjął gumowe rękawiczki, z klapy szytego na miarę garnituru strzepnął niewidzialny pyłek, podszedł do niego i objął go jak Włoch Włocha. - Pietro! Jak miło cię widzieć. - Otaksował go uważnym spojrzeniem. - I mam nadzieję, że niczym mi tej przyjemności nie zepsujesz. - Ja też się cieszę, Marco. W połowie lat osiemdziesiątych, a więc w złotym okresie terroryzmu, oddelegowany przez SAS Howell współpracował z wysokimi rangą włoskimi policjantami w kilku sprawach związanych z uprowadzeniem brytyjskich obywateli. Jednym z ludzi, których z biegiem czasu zaczął szczerze podziwiać i szanować, był cichy, lecz twardy jak stal arystokrata nazwiskiem Marco Dionetti, wówczas wschodząca gwiazda Statale