Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Prócz Bezlitosnej Luany, służyło tu jej dwóch synów, córka i synowa, a trzech wnuków na zmianę biegało na posyłki i wykonywało drobniejsze prace na posterunku. W sumie dwudziestu ludzi rotacyjnie patrolowało okolicę na bardzo dużej przestrzeni, pełniąc nie tylko rolę kontrolerów smoczych populacji, ale też policji, choć ta ostatnia była funkcją nieoficjalną. - To Łomnica nie ma własnej straży miejskiej? - zapytał Vortaro z niedowierzaniem. - Oczywiście, że ma - odparła Nandi Dewan-Pumparak, mierząc mu szerokość ramion. - Ale dogadujemy się. Łatwiej pracować, kiedy jedni drugim przekazujemy, co w trawie piszczy. My im o ludziach, oni nam o smokach. Smokerski ekwipunek składał się z solidnych jak końskie kopyta butów podbitych gwoździami, miękkich skórzanych spodni, które miękkie były tylko w teorii, zwykłej płóciennej koszuli i wierzchniego kaftana z przedziwnej kombinacji grubszych i cieńszych kawałków wołowej skóry, dopasowanych do siebie w taki sposób, że kojarzyły się nieco ze staroświeckim folgowym pancerzem. Z kolei przypasowanie tego majdanu do smokera wymagało cierpliwości i pewnej ilości sznurówek. Vortaro dotychczas widywał takie stroje na rycinach w podręczniku, no i oczywiście na paru lekcjach poglądowych w czasie studiów, natomiast nigdy nie doznał zaszczytu włożenia takowego. Prędko jednak zaczął się zastanawiać, czy to faktycznie jest zaszczyt. - Och... czy wy to... nosicie ciągle? - stęknął, poruszając ramionami i usiłując dopasować się do smokerskiego uniformu. - A to co? Obroża? - Oczywiście, że ciągle - zdziwiła się lekko Nandi, zapinając chłopakowi na karku szeroki na trzy palce sztywnik. Sama poruszała się w swoim stroju z niewymuszonym wdziękiem, jakby był jej drugą skórą. - To nie obroża, tylko ochraniacz na gardło. Przyduszony młodzian pomacał się po szyi. - Emmm... Mam wrażenie, że to jednak nie bardzo chroni przed zagryzieniem, proszę pani. - Przed zębami nie - zgodziła się Nandi - ale przed pętlą kłusownika na pewno. I da niewielką przewagę, kiedy jakiś zwierzak zaczepi pazurem. Trudno robić szablą czy strzelać, kiedy tryskasz krwią jak zarzynany prosiak. Trudno było się nie zgodzić z takim rozumowaniem. A że każdy z tutejszych smokerów nosił swoje skóry ze swobodą i niejakim roztargnieniem człowieka odzianego w domowy szlafrok oraz pantofle, aspirant Ney postanowił zacisnąć zęby i przywyknąć. Nawet jeśli oznaczałoby to schodzenie żywej skóry płatami. Dzień szósty, przedpołudnie Właściwie pobyt w Łomnicy przyniósł kandydatowi na smokera same rozczarowania - miłe i niemiłe. Do miłych należało to, że starszyzna mu nie dokuczała (zanadto), odnosząc się do „młodego” z pobłażliwym lekceważeniem, jakim stare psy darzą rozdokazywane, hałaśliwe szczeniaki, ganiające własne ogony. Vortaro nie czuł się szczeniakiem, więc zżymał się w głębi ducha, snując marzenia, że kiedyś się wykaże i zasłuży choć na odrobinę szacunku u „dziadków”. A to z kolei wiązało się z innym rozczarowaniem, rozdzierającym ego ambitnego młodziana. Otóż zamiast stawiać czoło rozmaitym bestiom w rodzaju szablopyskiego zombaka, wywernów o morderczych szponach, albo przynajmniej trochę niebezpiecznych pofrunek, biedny student znów zakuwał. Romantyczne wyobrażenia o kontaktach smoczo-ludzkich na łonie przyrody poszły w cholerę. Rozgoryczony Vortaro ślęczał nad procedurami i zaleceniami, w guście „jak zwabić pofrunkę miniaturową, która siedzi na drzewie i nie chce zejść”. Wątroba mu się od tego prze - wracała, i choć wciąż jeszcze był jakby z rozpędu wdrożony do uniwersyteckiej dyscypliny, przy nadrzewnej pofrunce w końcu nie wytrzymał nerwowo. - Dlaczego ja muszę czytać te brednie?! Mam być człowiekiem od smoków, a nie od zdejmowania kotków z drzewa! - zakrzyknął z odrazą, odsuwając plik sfatygowanych papierzysk i odchylając się na krześle, aż zachybotało się na dwóch nogach. Bezlitosnej Luanie nawet brew nie drgnęła. - Toteż nas wzywają do pofrunek, a nie do kotów - odparła głosem jak stal spowita w jedwab i natychmiast dodała: - Ile samców wywerna czarnego mamy na obszarze między jeziorem Sowim a Chłodnikiem? Nie podglądaj. Ney sapnął przez nos. - Osiem? - zaryzykował. - Dwadzieścia osiem, razem z zeszłorocznym przychówkiem. Dziesięć dorosłych i osiemnaście roczniaków po pierwszej wylince - poprawiła smokerka. - Przychodzą ci do tej niecierpliwej głowy jakieś wnioski? Vortaro zerknął na mapę ścienną, szukając wzrokiem omawianego obszaru. - Mają chyba za mało miejsca? - powiedział niepewnie. - Będą migrować... Emm... Odstrzały, pani kapitan...? - Być może wydamy kilka pozwoleń na polowanie - zgodziła się nieco łaskawszym tonem Luana Pumparak. - Pracuj dalej. Aspirant pochylił się z powrotem nad dokumentacją. Nie miał innego wyjścia