Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Jedni nie mogąc pogodzić się z prawami buszu odchodzili, inni walczyli do końca. Byli jednak i tacy, którzy spotkali wśród swoich współpracowników sobie podobnych, chwaląc szczęśliwy los. Trenerski chleb bywa gorzki. Myślę, że warto było o tym powiedzieć, przekazując wycinki losu ludzi znanych i zasłużonych dla polskiego sportu. Reflektory na arenach wielkich sportowych wydarzeń skierowane są zawsze na aktorów widowiska. Reżyser jest zwykle w cieniu, chociaż w sporcie jego rola w tworzeniu mistrzostwa aktorskiego jest znacznie większa niż w teatrze. I większe jest ryzyko! Ludzie, którzy kiedykolwiek parali się wychowaniem, treningiem czy propagandą wiedzą doskonale, że praca ta jest znacznie trudniejsza niż to się postronnym obserwatorom wydaje, stanowi ona bardzo często ciąg frustracji. Trenerski chleb bywa także słodki. Myślę, że wszyscy, i ci przegrani i wygrani, podsumowując większe i mniejsze fragmenty swojego trenerskiego życiorysu zapisaliby się jeszcze raz na powtórzenie tej przygody. Chyba tylko w sporcie może spełnić się w takim wymiarze radość tworzenia i przeżywania efektów swojej pracy. Tomasz Gluziński, narciarz, trener, poeta powiedział kiedyś, że nie może powstać wielka książka o sporcie, ponieważ sport to jest przeżycie a nie życie. Ale główną różnicę między literaturą a życiem stanowi to, że w książkach mamy bardzo wysoki procent ludzi wyjątkowych, a w rzeczywistości ten procent jest znikomy. W tej książce napisałem o ludziach wyjątkowych, bez konieczności wkraczania w literacką fikcję. Bo sport - to nie literatura a życie. 7 : „Kazio" „Nie byłem «cudownym dzieckiem». Byłem normalnie myślącym i pracującym człowiekiem. Umiałem wyciągać wnioski z przeszłości. To zasługa doświadczenia. Miałem go sporo. Pracowałem z różnymi trenerami, podpatrywałem ich, przysłuchiwałem się rozmowom, wysłuchiwałem ich rad, później sam analizowałem ich wyniki i drogę, którą do nich doszli. Wyławiałem najlepsze pomysły, rady. Ja się tego nie wstydzę. Robiłem todla dobrasprawy. Czy miałem jakąś szczególną cechę, jakąś umiejętność? Umiałem współpracować i zgodnie współdziałać z ludźmi. Ale kiedy sam o czymś decydowałem, starałem się być odważny. Nie bałem się następstw. Lubiłem zaryzykować, bo to czasami była moja ostatnia szansa..." (Kazimierz Górski) M lieliśmy wówczas dobrą reprezentację. Janik w bramce, Parpan w pomocy, w ataku Gracz, Cieślik, Przecherka. W 1948 r. wysoko notowana w europejskim futbolu Czechosłowacja była tylko tłem dla rozpędzonych w żywiołowych atakach reprezentantów Polski. Wynik 3:1 na stadionie Wojska Polskiego, a przedtem jeszcze remis 1:1 w Bułgarii zapowiadały dobre czasy dla naszego piłkarstwa. Nic też dziwnego, że bez specjalnych obaw oczekiwano na rezultat wyjazdowego spotkania Dania-Polska. Dla Kazimierza Górskiego miał to być wielki dzień. Po ciężkiej kontuzji wrócił na boisko, czuł się świetnie a 3 bramki strzelone „Ruchowi" skłoniły kapitana związkowego do powierzenia mu zaszczytu obrony barw narodowych na stadionie w Kopenhadze. Marzenie jego życia spełniło się. Jechał z mocnym postanowieniem, że nie będzie gorszy od swoich kolegów, że postara się na dłużej utrzymać miejsce w reprezentacji. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że spotkanie może zakończyć się niepowodzeniem. Udzielał się bojowy nastrój panujący w drużynie. Na boisko wybiegła jedenastka w następującym składzie: Skromny -Janduda, Parpan, Barwiński - Waśko, Jabłoński II - Przecherka, Gracz, Górski, Cieślik, Bobula. Skład zestawiony został zgodnie z wszechwładnie wówczas panującym systemem WM, preferującym atak. Był to jednak 8 system ..pułapka", gdy przeciwnik pierwszy przystępował do szturmu. Wówczas dwaj pomocnicy siłą rzeczy cofali się do obrony i pomiędzy piątką obrony i piątką ataku wytwarzała się próżnia. Tak właśnie stało się w Kopenhadze. Duńczycy uderzyli z impetem na nasze szyki obronne pięcioma napastnikami, wspartymi dwoma pomocnikami. Rezultatem tego ataku był do przerwy wynik 4:0 dla Duńczyków. Kazimierz Górski nie wiedział co się dzieje. Piłki do ataku nie dochodziły. Wybijane na oślep przez obrońców jak bumerang wracały na pole bramkowe. Cofanie się pod własną bramkę niewiele dawało, bo ze zdobytą piłką nie wiadomo było co robić, komu podać. Kapitan związkowy także nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Nie potrafił, jak to się dziś mówi, prawidłowo „odczytać" gry