Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Cóż mieliśmy z nimi począć? I z tą szóstką pozostałych, których poprzednio pojmaliśmy? Znałem z opowiadań Karola twarde zasady indiańskich plemion: krew za krew, śmierć za śmierć. Ostatnie słowo należało do Czerwonej Chmury. Jak postanowi w tej trudnej sytuacji? Jeńców nie mogliśmy zabierać z sobą. Nie sposób również było zostawić ich pod strażą — musielibyśmy wówczas jeszcze bardziej uszczuplić nasz oddziałek. Wojownicy wyprowadzili konie, złożyli na jeden stos zdobytą broń: strzelby i tomahawki, łuki i strzały. Stanęliśmy półkolem i wówczas przemówił czarodziej Czarnych Stóp, zwracając się najpierw do nas: — Moi biali bracia uwolnili wojowników Czarnych Stóp i pojmali sześciu ludzi Czarnej Pumy. Dzięki moim białym braciom wojownicy Czarnych Stóp mogli ująć jeszcze dwu wartowników. Ci ludzie, ich broń i konie słusznie należą teraz do moich braci. Niech postąpią z nimi, jak nakazuje sprawiedliwość. Umilkł i patrzał na nas uważnie. Zerknąłem na szeryfa, szeryf zerknął na Karola, a ten poprosił czarownika o parę minut zwłoki. Po czym odprowadził nas na bok i nie czekając, że ktokolwiek zabierze głos, zaproponował, aby schwytanych, puścić wolno, pozostawiając im tylko łuki i strzały. Konie wypędzić na prerię, broń palną ofiarować Czarnym Stopom, a tomahawki zniszczyć. Powiedziałem, iż w ten sposób skazujemy jeńców na śmierć głodową. — Mylisz się, Janie. Oni z łuków świetnie strzelają i zawsze potrafią upolować jakąś zwierzynę, a że będą wędrować piechotą? Teraz wiosna. Do zimy na pewno znajdą schronienie. Nie możemy im pozostawić broni palnej, jeśli opuszczając dolinę chcemy mieć pewność, iż żaden z nas nie dostanie kulą w plecy. Nie możemy im pozostawić koni, bo mogliby wkrótce połączyć się z resztą ludzi Czarnej Pumy albo ruszyć za nami. Ustąpiłem. Szeryf przystał również na takie rozwiązanie. Wróciliśmy zakomunikować o tym Czerwonej Chmurze. Gdy słuchał Karola, twarz jego była nieprzeniknioną maską. Nie wiedziałem, czy pochwala naszą decyzję, czy też ją gani. Czekałem z niepokojem. Wtedy przemówił: — Moi bracia postanowili słusznie. Czerwona Chmura pójdzie ich śladem. A potem, zwracając się do skrępowanych jeńców: — Słuchajcie, ludzie Pumy! Nie zabieramy wam skalpów. Zostawiamy wam noże, łuki i strzały, Howgh! Trudno było nie docenić wielkoduszności Czerwonej Chmury ani odwagi wobec innych wodzów Czarnych Stóp, którzy mogą potępić taką łaskę okazaną wrogom. Z drugiej znów strony decyzja czarodzieja była także oznaką pogardy dla napastników. Zbieranina Pumy znajdowała się poza prawem i zwyczajami indiańskich narodów. Zdobyczne konie wyprowadzono z doliny na prerię. Krzykiem i strzałami zmusiliśmy je do galopu. Pognały wreszcie z tętentem i wkrótce straciliśmy je z oczu. Jeśli nie przyłączą się do któregoś z nielicznych już stad mustangów — same utworzą takie stado i po kilku miesiącach nikt nie pozna, iż kiedyś służyły człowiekowi. Zabraną broń palną rozdzielili między siebie ludzie Czerwonej Chmury. Tomahawki zostały potrzaskane i ciśnięte do strumienia. Gdy na niebie wstawały poranne zorze — najodpowiedniejsza pora dla rozpoczęcia wyprawy — wskoczyliśmy na siodła. Wyruszałem szczęśliwy, że tak właśnie, a nie inaczej zakończył się nasz pobyt w Złej Dolinie. Irvin był w gorszym nastroju. Mruczał, że nie może w nieskończoność uganiać się po prerii — do tego kanadyjskiej — będąc szeryfem amerykańskiego miasteczka. Nie po to go przecież wybrano, aby — jak dowodził — buszował po pustkowiach o dziesiątki mil od miasta, nad którym powierzono mu pieczę. I to bez konkretnego wyniku! — Jak to, szeryfie — rzekłem na pocieszenie — przecież zawdzięczamy panu wolność. Czy to nie sukces? Gdyby nie pański zgubiony zegarek... Ale czy go pan odnalazł? Rozchmurzył się. — Niczego nie zgubiłem... — Jak to? — Przykro, ale musiałem was okłamać. — Chciałeś jechać oddzielnie — stwierdził Karol przysłuchując się naszej rozmowie. — Zgadłeś. Właśnie tak. — Dlaczego? — Prosta sprawa. Od początku podejrzewałem brzydką historię z tym oswobodzonym Indianinem. Nie potrafiłem udowodnić, na czym jego oszustwo polega. Po prostu czułem je i już. Rozumiecie? — Chyba instynkt... — wtrącił Karol. — Nazwij to, jak chcesz. Moja podejrzliwość w stosunku do ludzi została zapewne zaostrzona podczas wykonywania funkcji szeryfa. Skłamałem więc o tym zgubionym zegarku i uczyniłem to tak głośno, aby mógł mnie usłyszeć nasz uwolniony jeniec. Potem zawróciłem, ale tylko kawałek drogi. Byleście mnie stracili z oczu. Natomiast ja obserwowałem was stale przez lornetkę. — Mogliśmy to samo uczynić. — Ba, łatwiej dostrzec grupę ludzi niż pojedynczego jeźdźca. Zresztą... ryzykowałem. Jechałem za wami cały czas i zatrzymałem się dopiero wówczas, gdy wpakowaliście się do tej przeklętej doliny. Widziałem, jak was napadnięto, jak uderzono na wojowników Czarnych Stóp. Wtedy zapadłem w prerię, zatarłszy za sobą ślady. Objechałem dalekim łukiem Złą Dolinę. Reszta to głupstwo, nie ma o czym mówić. — Ależ — wykrzyknąłem — jak pan się do nas przedostał? — Obserwowałem odjazd Czarnej Pumy, ale nie zauważyłem jeńców. Przeraziło mnie to w pierwszej chwili. — Sądził pan, że padliśmy w walce? — Właśnie. I już począłem żałować pomysłu ze zgubionym zegarkiem, ale wziąłem się w garść. Konia spętałem i pozostawiłem w załamaniu skalnym, a sam przedostałem się do doliny. — Bramą? — Nie. Przeszedłem przez grań. Trochę trudno, ale nie jest tak niedostępna, jak wygląda. Miałem sporo czasu, aby zorientować się w sytuacji. Spenetrowałem kawałek doliny i „załatwiłem” dwu czerwonoskórych siedzących przy ognisku. Nie było trudno, spali. Co potem... już wiecie. — Uff — odetchnąłem głęboko. — Nadzwyczajne. Ależ pan ryzykował, szeryfie. — Et tam, nie było to największe ryzyko w moim życiu. Powtarzam: nie ma o czym mówić. Wciąż dalej Siady były tak widoczne, że ślepy by je rozpoznał. Czarna Puma nawet nie usiłował ich zacierać. W jego przecież mniemaniu nic mu nie mogło zagrażać, a nie chciał tracić czasu, tak mu było pilno zagarnąć stada Czarnych Stóp. Trop wiódł ku południowemu zachodowi. Ciągnął się długą, falistą linią wydeptanych traw, nad którymi powoli opadały poranne mgły