Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

..]. Tromtadracja komunistyczna nie jest gorsza od dawnej tromtadracji patriotycznej, na której niewolę uskarżał się Żeromski. I z tego także względu dzieło walczące o treść nie jest jeszcze przestarzałe. Treść nie jest formułką ani programem politycznym. Polityce politycznej przeciwstawiam politykę literatów jako intelektualistów i upatruję dla niej nawet przyszłe centra hierarchiczne. Wszędzie, gdzie jest mowa o aktualnościach i hierarchiach, mam na myśli zjawiska konkretne, ale także i potencjalne, przyszłościowe. Wiem, że to, co mam do powiedzenia, najlepiej i najpełniej byłoby powiedziane w medium sztuki, lecz śpieszyłem się, żeby umieścić to przynajmniej w krystalizacji tymczasowej. W autoreferacie oczywiście nie wypada mi chwalić się ani tym, czy się moje zamiary udały, ani zaletami ubocznymi, których stwierdzanie należy do łaskawych krytyków. Ale jedno muszę o sobie powiedzieć, bo tego nikt nie zobaczy, choć to jest na wierzchu i jest rzeczą fundamentalną: w ten sposób jeszcze żaden autor w literaturze świata nie rozprawiał z drugim autorem, jak ja z Witkiewiczem. Z góry nie liczyłem na żadną wdzięczność ani lojalność, ani zrozumienie z jego strony. Nie zawiodłem się. Mimo to nie żałuję - tak jak nie żałowałem polemiki ze "Skamandrem", ze Sternem, z Chwistkiem, z Grubińskim, z Kaden-Bandrowskim, pomimo małodusznych ostrzeżeń. Uważam też, że pod względem porozumienia czy zrozumienia międzyludzkiego osiągnąłem pewien rekord, i dlatego pozwalam sobie stwierdzić, że ta książka pewną częścią chemii swojej należy do poezji ziszczającej. Z odpowiedzi na zarzuty p. Juliana Przybosia (zamieszczonej w "Wiadomościach Literackich" 3 sierpnia 1930) - jest to zarazem odpowiedź na zarzuty p. Mariana Piechala: ...Zarzut, że walcząc o treść, nie napisałem konkretnie, o jaką treść, jest dla mnie bardzo trudny i przykry. Ilekroć wydam jaką książkę, dopominają się ode mnie zaraz innej - to właściwie powinno by mi pochlebiać. Zadaniem moim było - jak to od razu jest jasne - zrewidować zagadnienie teoretyczne, wmontować treść jako pojęcie na miejscu jej przysługującym. Kto tego nie potrzebuje, może książki nie czytać; kto jej nie czytał, nie potrzebuje o niej pisać - ja sobie tego nie życzę. Kto umie się wsłuchać, przeczuje - o ile jest wielkoduszny - że takiej teoretycznej książki o treści nie da się napisać bez nieustannego obcowania z własnymi substancjami treściowymi, które niewidzialnie się snują między wierszami i zmuszają autora do coraz to nowych konfrontacyj, a przez to i coraz to nowych przypasowań abstrakcyjnych. Panu Przybosiowi wygodniej jest sądzić, że niewidzialność jest nieistnieniem. Jest duszą skąpą, nie stać go na kredyt. Dla umiejących czytać - treść jest już w to dzieło wpisana, oczywiście jakaś treść osobista. Ukazać ją, już nie jako wklęsłość od pewnych wyjętych wypukłości, lecz w postaci skrystalizowanej, przekonywającej, to może być zadaniem całego życia. POPRZEDNI ROZDZIAŁSPIS TREŚCINASTĘPNY ROZDZIAŁ DOPING, RAMIARSTWO I PERSPEKTYWIZM A MERYTORYZM Usta zacięte surowo, przenikliwe oczy - oto p. J. N. Miller i z tym się zgadza także jego duchowy portret, jaki się objawia w tej długo oczekiwanej książeczce (Zaraza w Grenadzie. Rzecz o stosunku nowej sztuki do romantyzmu i modernizmu w Polsce). Nareszcie najmłodsza poezja polska ma swoją próbę syntezy czy ideologii. Książka doniosła, napisana z wielką siłą przekonania, analizy świetne i niekiedy frapujące - przedmowa zjednywa akcentami osobistymi i budzi ciekawość także co do Millera-poety. Aby taką książkę godnie uczcić, sądzę, że nie wystarczy spierać się z nią o rzeczy drugorzędne, formalne, wykazywać sprzeczności, twierdzić, że jest białe to, co dla niego jest czarne - trzeba też przeciwstawić jej coś własnego, pozytywnego, wyjść trochę z rezerwy. Co też na końcu uczynię