Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- No, to załatwione - stwierdził z dającym się wyczuć zadowoleniem Yazumi. - Wpadnij jutro do wytwórni, to podpiszemy kontrakt. Zaliczka w wysokości 25%, płatna w dwóch ratach - 10% przy podpisaniu umowy i 15%, kiedy dostarczysz konspekt. Reszta przy realizacji plus 2% od wpływów. Myślę, że cię to zadowala? Oszołomiony Gaspar nazbyt energicznie skinął głową; po raz drugi dzisiaj został kupiony. Mimo to odważył się zadać pytanie. - Dlaczego właśnie ja? - zainteresował się poniewczasie. - Czemu nie wybrał pan de Mohla albo Yablonsky’ego? - Ty dobry scenariusz, ty się nadać - oskar Yazumi skrył się za swoją oficjalnie używaną angielszczyzną, w której nie było miejsca na subtelne różnice pomiędzy rzeczownikami: „scenariusz” i „scenarzysta”. - Być O.K. - Chyba być... - zgodził się Gas. W pokoju pojawiła się nagle mała dziewczynka, ubrana w białe kimono - tak naprawdę stała na wprost kamery, pośród łąki rozpościerającej się u stóp Fuji-jamy. Dziecko pomachało ręką i bardzo szybko zaczęło coś mówić po japońsku. Yazumi wysłuchał uważnie wieści, ale nic nie odpowiedział. - To moja wnuczka - zwrócił się do Gaspara. - Czekam na ciebie jutro w biurze. Kiedy pole głuszące zamykało się za wychodzącym „scenariuszem”, usłyszał on jeszcze odgłosy przypominające cięcie i rąbanie drzewa - to oskar przemówił do dziewczynki w rodzimym języku. Dopiero w korytarzu na Gasparze na dobre ścierpła skóra - ma pisać dla samego Moralesa! Bez względu na to, co geniusz zrobi z jego tekstem, wiadomość pójdzie w świat i na przeciąg najbliższych dni uczyni Homera bohaterem wszystkich rozmów. Wszak dopiero co dostał hollywoodzkie szlify generalskie - on, Gaspar Romeo Homer, autor scenariuszy do niskobudżetowych filmideł, awansował - na razie werbalnie - do pierwszej dziesiątki autorów Księstwa! Dostał swoją szansę, drzwi windy wożącej wybrańców na miejscowy Olimp, stanęły przed nim otworem, z jej wnętrza biło, prosto w oczy, oślepiające widmo sukcesu. Nieco porażające, nawet przerażające. Zawistni, czyli wszyscy, będą oczywiście głośno życzyć mu powodzenia, a po cichu - by powinęła mu się noga. Albo nawet dwie. Nagle Gas przestraszył się tego zbiorowego czuwania. Po raz kolejny wróciło pytanie: dlaczego on? Właśnie on? Za tym musiało się coś kryć. Dlaczego choćby nie Ryan LaQuirra? Taki sam dobry, jak każdy inny. Jednak złote blaski uśmiechu fortuny, rozpraszały uparcie owe pytania i wątpliwości, bowiem jedno było pewne - cokolwiek by Gas nie napisał, jeżeli tylko Morales to nakręci, uczyni go sławnym i bogatym. Krytyka oraz publiczność wierzą po prostu Moralesowi na słowo, że jego produkty są znakomite. Ergo, dobry jest tekst (będzie?) niejakiego Gaspara Romeo Homera, obiecującego młodego scenarzysty, „talentem oraz pracowitością” przebijającego się na parnas sztuki filmowej. Nikt ze zjadaczy fantomatycznej papki, nie musi wiedzieć, że talent wraz z pracowitością to jeden gest lub spotkanie właściwego człowieka. Geniusz może sobie być geniuszem i na ciasnym poddaszu płodzić cuda, ale jeżeli nie otrzyma od świata swoich pięciu minut (w dzisiejszych czasach, po przyśpieszeniu, już tylko sekund), będzie tylko jeszcze jednym martwym geniuszem, takim, któremu się nie powiodło. Przyjęcie stopniowo rozkręcało się i rozgrzewało. Byli już chyba wszyscy wielcy świata rozrywki, czerpiąc zadowolenie z krzepiącego, tęczowego napisu, pływającego w koło, ponad ich głowami: THERE IS NO BUSINESS LIKE A SHOW-BUSINESS. Z kieliszkiem w ręku, Gas począł przemieszczać się wolno po sali, w każdej chwili gotów do nawiązania, mogących zaowocować w przyszłości, kontaktów. Na razie nikt nie kwapił się w jego stronę, co mu, na razie nie przeszkadzało. Humor miał dobry, głównie za sprawą rozmowy z oskarem, wypitego alkoholu czy też lekkiego narkotyku, zwanego hant - był to skrót od słów „have a nice time”. Tonia gdzieś przepadła. Pchnięty boleśnie w bok jakimś niewidocznym łokciem, Gas wylądował nagle na tyłach Reginalda III, rozprawiającego - jakżeby inaczej! - o swojej obsesji