Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
I dla równości, żeby inni nie byli lepsi, zaczął uświadamiać sąsiadów, że i oni chorują na to samo. Na raka. Że stąd już się nie wychodzi. Że zawsze się tu wraca. Nie chodziło mu o jakąś mściwą satysfakcję, nie o to, żeby ich przycisnąć i patrzeć jak pękają, ale żeby się nie oszukiwali, żeby myśleli prawdę. Zoperowano go trzeci raz, jeszcze głębiej, jeszcze boleśniej. Potem podczas zmian opatrunku lekarze mieli zasępione miny, mruczeli coś do siebie nie po rosyjsku i bandażowali szyję coraz szczelniej, coraz wyżej, w ogóle nie mógł nią poruszać. Ból targał całą głową, coraz mocniej, coraz częściej, ostatnio prawie bez przerwy. Po co się łudzić? Rak to rak i trzeba przyjąć do wiadomości to nieuniknione, przed czym uciekał od dwóch lat: że pora zdechnąć. Właśnie tak, ze złością: "zdechnąć". Jakoś łatwiej przechodziło przez gardło niż "umrzeć". No tak, ale co innego powiedzieć, a co innego rozumem ogarnąć, sercem pojąć, że to spotyka akurat jego, Jefriema. Jak to się odbywa i co trzeba robić? To, przed czym uciekał w pracę, pomiędzy ludzi, stało teraz przed nim w całej okazałości i zaciskało pętlę bandaża na szyi. I nikt nie mógł mu powiedzieć ani jednego słowa pociechy, ani w sali, ani na parterze, ani na korytarzu. Wszystkie słowa zostały już powiedziane, ale to nie było to. I wtedy zaczął biegać od drzwi do okna i z powrotem, po pięć, sześć godzin dziennie, jakby to miało mu przynieść ulgę. Przez całe życie i wszędzie, gdzie bywał (a kraj wzdłuż i wszerz przemierzył, tylko w największych miastach nie był), wiedział Jefriem i wiedzieli inni, czego człowiekowi potrzeba. A potrzeba człowiekowi dobrego zawodu albo życiowego sprytu. Jedno i drugie daje pieniądze. Kiedy ludzie zawierają znajomość, to mówią imię, nazwisko, a zaraz potem pytają: gdzie pracujesz, ile zarabiasz. Jak mało, to znaczy, żeś głupi albo nieudacznik i w ogóle, ot, takie sobie ludzkie byle co. Takie właśnie, całkiem zrozumiałe życie widział Poddujew i w Workucie, i nad Jenisiejem, i na Dalekim Wschodzie, i w Azji Środkowej. Ludzie zarabiali ciężkie pieniądze, a potem je przepuszczali - w soboty, na urlopach - wszystkie od razu. I dobrze było, i w porządku, tak jak należy - dopóki nie zapadali ci ludzie na raka albo inną śmiertelną chorobę. Bo wtedy okazywało się, że ich spryt, zawód, stanowisko, pieniądze - nic nie znaczą. Bezsilni byli, sami siebie oszukiwali, że to nie rak, bali się - i wychodziło na to, że słabi są i coś w życiu przeoczyli. Tylko co? Za młodu nasłuchał się Jefriem, a i po sobie i innych wiedział, że oni, młodzi, rosną teraz mądrzejsi od starych. Starzy ludzie przez całe życie nawet w mieście nie byli, bali się, a Jefriem mając trzynaście lat na koniu galopował, z nagana strzelał, przed pięćdziesiątką zaś cały kraj niczym babę własnymi rękami dokładnie obmacał. Ale tu, w sali, przypomniał sobie, jak umierali tacy starzy u nich nad Kamą - i Rosjanie, i Tatarzy, i Wotiakowie. Nie chełpili się, nie wykrzykiwali, że nigdy nie umrą - przyjmowali śmierć ze spokojem. Nie odwlekali tej chwili, a przygotowywali się do niej z rozmysłem i zawczasu, rozdzielali chudobę - komu kobyłę, komu źrebaka, komu kapotę, komu buty. I odchodzili zwyczajnie, jakby po prostu przenosili się do innej chałupy. I żadnego nie nastraszyłoby się jakimś tam rakiem. Żaden zresztą nie chorował na raka. A tu, w klinice, leży taki pod tlenem, oczy mu już bielmem zachodzą, a jeszcze rzęzi: nie umrę! To nie rak! Zupełnie jak kury. Każda pod nóż pójdzie, a one łażą, gdaczą, ziarenka dziobią. Jedną zabiorą, a reszta jak gdyby nigdy nic dalej łazi i gdacze. Tak dzień po dniu chodził Jefriem tam i z powrotem, krążył po sali po rozhuśtanych deskach podłogi i ciągle nie wiedział, jak się wita śmierć. Wymyśleć nie mógł. Dowiedzieć się - nie było od kogo. A już w ogóle nie przychodziło mu do głowy, że można to wyczytać w jakiejś książce. Skończył kiedyś cztery klasy i kurs budowlany, ale do książek go nie ciągnęło. Gazety zastępowało mu radio, a książki tylko zawadzały, zresztą w tych odległych i dzikich miejscach, gdzie spędził większość życia, rzadko spotykał miłośników lektury. Poddujew czytał to, co musiał - poradniki fachowe, instrukcje, polecenia i "Krótki kurs" do czwartego rozdziału. Wydawanie pieniędzy na książki albo chodzenie po nie do biblioteki uważał za śmiechu warte. A gdy w podróży czy dla zabicia czasu zdarzyło mu się sięgnąć po książkę, to przeglądał dwadzieścia - trzydzieści stron i zawsze odkładał, nie znajdując tam żadnej przydatnej wiadomości. Tu, w klinice, też były książki, walały się po szafkach i parapetach, ale nie brał ich do ręki. I tej niebieskiej ze złoconymi literami też by nie wziął, ale Kostogłotow wcisnął mu ją w najbardziej ponury i samotny wieczór. Powieści by nie czytał, ale w książce były króciutkie opowiadanka, miały po pięć - sześć stron, a niektóre mieściły się na jednej. Przestudiował tytuły w spisie treści i od razu go tknęło, że nie jest to zwyczajna książka: "Praca, śmierć i choroba", "Najważniejsze prawo", "Źródło", "Najlepiej gasić ogień, póki w iskrze", "Trzej starcy, "Chodźcie w świetle póki widno. Jefriem wybrał najkrótsze opowiadanko. Przeczytał. Musiał pomyśleć. Nabrał ochoty, żeby przeczytać jeszcze raz. Przeczytał. Znowu musiał pomyśleć. Znowu pomyślał. Tak samo było z następnym opowiadaniem. Zgaszono światło. Żeby nikt nie zwędził książki, schował ją pod materac. Po ciemku opowiedział Achmadżanowi starą baśń, jak Allach dzielił czas życia i jak człowiek dostał za dużo lat (sam w to nie wierzył; lat życia nigdy nie jest za dużo, byle zdrowie dopisywało). A przed zaśnięciem jeszcze raz pomyślał o tym, co przeczytał. Tyle że ból mącił myśli