Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Był nieprzekupny i z całą surowością spełniał swoje obowiązki. Teraz czuł się do głębi urażony. Starszy ogniomistrz odprawił go ruchem ręki. Ta rozmowa ucieszyła go. Wiele się po niej spodziewał, był przekonany, że Lindenberg zabierze się energiczniej do działania i nie poprze-stanie na drylu. W ciągu tych dwóch godzin musztry pieszej :. działori Lindenberga należy doprowadzić do tego, żeby się rodzo-na babka żołnierzom przypomniała! Cały działon! To była zasada! Wszyscy muszą poczuć, że tyłki im puchną z powodu Vierbeina, tylko z powodu tego Vierbeina. Jedynie w ten sposób będzie można uzyskać ich pomoc w wykończeniu go, przynajmniej mo-ralnym, żeby znowu mieli spokój. A więc Lindenberg został zachęcony do działania. Ciągle jesz-cze istniała jednak możliwość, że nie wystarczy to do wyciśnięcia z działonu i z Vierbeina ostatnich soków. Całe szczęście, że ogól-ny nadzór nad musztrą pieszą spoczywa w wypróbowanych rękach ogniomistrza Platzka. Plafzka nazywano nie na próżno „Platzek-dręczyciel"; nie było rzeczą przypadku, że łączyła go z Schulzem zażyła przyjaźń. Platzek już się postara, mówił sobie Schulz, żeby tym łajdakom nogi powłaziły w tyłek. Oczywiście, zwłaszcza Vierbeinowi. Szef czuł do tego Vierbeina wstręt. W pojęciu Schulza nie miał on w sobie nic z żołnierza, był uosobieniem braku dyscypliny, obrazem niedołęstwa, jednym słowem - oferma, cywil. A więc czuł do niego wstręt nie tylko dlatego, że Vierbein wyciągał swoje brudne łapy po jego żonę, choć był to z pewnością wy-raźny dowód braku respektu. Te głębokie rozmyślania przypomniały mu na chwilę żonę oraz powzięte postanowienie pokazywania jej przy każdej nadarza-jącej się okazji, kto właściwie jest panem domu. Udał się do swego prywatnego mieszkania i zażądał filiżanki kawy. Lora zakrzątnęła się, by jak najprędzej spełnić jego życzenie. Ś Chcesz się mnie zaraz znowu pozbyć, co? •JŚ zapytał Schulz, Nie odpowiedziała wiedząc, że gdyby sięgnie pośpieszyła, zga-niłby jej powolność. Zęby jednak mu dogodzić, zwolniła tempo. Ś Prędzej nie możesz? - zapytał po chwili. - Ostatecznie mam jeszcze coś innego do roboty. Wypił spiesznie kawę i na odchodnym postanowił znaleźć i znalazł na górnej półce kuchennej trochę kurzu, co go bardzo zadowoliło. ŚOto skutki, kiedy się zawsze myśli o czymś innym! Wszedł do bloku baterii i z tylnego okna na drugim piętrze spoglądał na plac ćwiczeń. Kiwał głową nie bez zadowolenia. Działon Lindenberga wykonywał na uboczu skomplikowane i bar-dzo wyczerpujące ćwiczenia z bronią. Chcąc dać przykład Lin-denberg dziarsko ćwiczył razem ze swoim działonem. Działon składał się z dziesięciu ludzi. To na nowo przypomniało Schulzowi, że Kowalski i Asch zameldowali się jako chorzy. Uśmiechnął się, gdyż znał ten kawał. Ci dwaj chcieli się tylko wymigać od musztry pieszej, ale nie wzięli pod uwagę jego osoby. Pośpieszył do kancelarii i kazał się połączyć z izbą chorych. Tymczasem Lindenberg kontynuował z działonem swoje legendarne ćwiczenia z bronią. Zęby nie zasłużyć na nazwę dręczycie-la, nie tylko stosował osobisty pokaz, ale ćwiczył razem ze swoimi żołnierzami. Postawa jego wykluczała jakąkolwiek krytykę. Wal-nie pomagała mu przy tym jego znakomita konstytucja fizyczna. Specjalnością jego były przysiady na osiem taktów z wyciągnię-tymi rękami, w których trzymało się karabin 98 k. Było to wspa-niałe ćwiczenie, wywołujące drżenie ramion i omdlewanie nóg. Instruował i poprawiał donośnym głosem, w którym się prawie nie czuło wysiłku. Zauważył, że kanonier Vierbein potężnie się poci i krew mu uderza do głowy. Stwierdził to nie z triumfem, lecz raczej z pewną troską. Był "niezadowolony, że powierzeni jego pieczy żołnierze są tak mało odporni. Ale był zdecydowany zamienić ich w stal. Ogniomistrz Platzek, Platzek-dręczyciel, zbliżył się z zainte-resowaniem do działonu. Przyglądał się czas jakiś z wyraźną dezaprobatą, potem powiedział: - Ćwiczą jak sparaliżowani, Lindenberg. Nie wypowiedział się, kogo przez to swoje ulubione określenie ma na myśli. Na te słowa Lindenberg wzmógł tempo ćwiczeń, postarał się również wzmocnić głos przy rozkazach, co mu się udało. Żołnierze ćwiczyli z całą gorliwością i dokładnością, wie-dząc z doświadczenia, że nie dobrze jest drażnić Platzka. Oble-wali się potem, sapali. Zdawali sobie jednak sprawę, że wszelki ich wysiłek jest da-remny. Czuli niemal fizycznie, że Platzek jest zdecydowany zalać im straszliwego sadła za skórę. Platzek powiedział nagle: - Ten ' Vierbein jest krzywy, zupełnie krzywy. Mięczak, niedołęga! Kto wie, gdzieście się wczoraj wieczorem obijali. Wszyscy za tego Vierbeina pod płot, biegiem marsz! Rozpoczęła się jedna, ze słynnych „zabaw" Platzka. Kazał ka-pralowi Lindenbergowi pozostać, a sam zaczął ganiać jego grupę .po placu ćwiczeń. Żołnierze rzucali się z pokorą w błoto, starając się możliwie jak najbardziej oszczędzać swoje siły. Jeden tylko Vierbein usiłował z jakąś zaciekłością wykonywać każdy rozkaz dokładnie i w jak najszybszym tempie. Ganiał po płacy ćwiczeń jak rakieta, wgrzebywał się w błoto jak granat. Na próżno, zu-pełnie na próżno! Platzek ryczał raz po raz: - Wszystko za tego Vierbeina! Po piętnastu minutach niektórzy zataczali się i poruszali jak mary senne. Przed oczyma Vierbeina latały jaskrawe, kolorowe płaty. Platzek powoli zaczął chrypnąć. Lindenberg, nastawiony negatywnie, stał wyprostowany z tylu; uważał, że przepisy -nie są tu przestrzegane, i potępiał to w głębi duszy. Ochrypły Platzek bojąc się o swój głos zaczął komenderować gwizdkiem. Gwizdek zastępował rozkaz