Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Dlaczegóż to, oburzał się, nie można pochwycić dwóch naraz? Czy naprawdę trzeba z jednego zrezygnować? Mały Momus (wówczas jeszcze nie Momus, ale Mitieńka Sawwin) za nic nie chciał się z tym pogodzić. I miał absolutną rację. Porzekadło okazało się głupie, dla ludzi tępych i leniwych. Momusowi zdarzało się chwytać jednocześnie nie dwa, ale o wiele więcej owych uszatych, szarych i puszystych zwierzątek. Miał w tej materii opracowaną własną teorię psychologiczną. Mnóstwo nauk wymyśliła ludzkość, większość z nich zda się psu na budę, a przecież ludziska piszą traktaty, rozprawy magisterskie i doktorskie, zostają członkami akademii. Momus od maleńkości czuł całą skórą, kośćmi, śledzioną, że najważniejsza nauka to nie arytmetyka czy jakaś tam łacina, ale umiejętność podobania się. To jest klucz, który otwiera każde drzwi. Dziwne tylko, że tego sposobu na życie nie uczyli ani guwernerzy, ani profesorowie gimnazjalni. Zgłębiać jej arkana trzeba było samemu. Chociaż, jak się tak zastanowić, to nawet dobrze. Uzdolnienia w tym kierunku objawiły się u chłopca wcześnie, a że inni pojęcia nie mieli o zaletach rzeczonej dyscypliny, to Bogu dziękować. Zwykli ludzie nie wiedzieć czemu traktowali tę kluczową kwestię bez należytej uwagi i zrozumienia, myśląc zapewne: podobam się – to dobrze, nie podobam – trudno, na siłę miłym być się nie da. Da się, da – powtarzał sobie dorastający Mitieńka – jeszcze jak się da! Jeśli się jakiemuś człowiekowi spodobałeś, umiałeś dopasować do niego kluczyk – to rzecz załatwiona, ten człowiek już jest twój, możesz z nim zrobić, co zechcesz. Z tego wynikało, że spodobać się możesz każdemu, a żeby to osiągnąć, trzeba bardzo niewiele – musisz zrozumieć, co z niego za człowiek: co go interesuje, jak postrzega świat, czego się boi. A gdy już to wiesz, możesz na nim zagrać jak na flecie każdą melodię. Serenadę czy polkę galopkę. Na dziesięciu ludzi dziewięciu to tacy, którzy sami ci wszystko o sobie opowiedzą, byłeś tylko chciał słuchać. Przecież tak naprawdę nikt nikogo nie słucha – to zdumiewające. W najlepszym razie, jeśli człowiek jest dobrze wychowany, to poczeka na przerwę w rozmowie i znów zacznie mówić o sobie. A iluż ważnych i ciekawych rzeczy można się dowiedzieć, gdy się umie słuchać! Słuchać właściwie – to swego rodzaju sztuka. Musisz sobie wyobrazić, że jesteś pustą flaszką, przezroczystym naczyniem, połączonym z rozmówcą niewidzialną rurką. Niechaj cała zawartość z twego partnera po kropelce przeleje się w ciebie, żebyś się napełnił płynem tego samego koloru, składu i mocy. Żebyś na jakiś czas przestał być sobą i stał się nim. I wtedy zgłębisz całe jego jestestwo i z góry będziesz wiedział, co on powie i co zrobi. Wiedzę o sztuce życia zdobywał Momus stopniowo i we wczesnej młodości stosował po troszeczku, eksperymentując, przede wszystkim, żeby się sprawdzić, ale i dla drobnych korzyści: żeby, nie odrobiwszy lekcji, otrzymać dobrą notę w gimnazjum; potem, już w szkole kadetów, żeby zaskarbić sobie szacunek i sympatię kolegów; żeby pożyczyć pieniądze; żeby rozkochać w sobie panienkę. Później, kiedy znalazł się w pułku, profity z nauki życia, która tymczasem dojrzała i okrzepła, stały się jeszcze wyraźniejsze. Na przykład ogrywasz poczciwego człowieka w karcięta, a on siedzi spokojnie, nie gniewa się na wspaniałego chłopa, korneta Mitię Sawwina. I na ręce sympatycznemu partnerowi przesadnie nie patrzy. Nieźle, co? Ale i to była tylko gimnastyka, trenowanie mięśni. Tak naprawdę nauka i talent przydały się sześć lat temu, kiedy los dał przyszłemu Momusowi pierwszą wielką Szansę. Wówczas nie wiedział jeszcze, że Szansy się nie chwyta, tylko się ją tworzy. Ciągle czekał, by sukces sam wpadł mu w ręce, i bał się tylko jednego – żeby go nie przegapić. I nie przegapił. Sytuacja życiowa korneta rysowała się w owym czasie nieciekawie. Pułk stacjonował w gubernialnym mieście Smoleńsku już drugi rok i wszelkie możliwości wykorzystania talentów zostały wyczerpane. Kogo tylko mógł, ograł; wszystko, co można było pożyczyć, dawno pożyczył; podpułkownikowa, choć kochała Mitieńkę z całego serca, gotówki dawała skąpo i w dodatku zamęczała go zazdrością. A tu jeszcze tak głupio wyszło z pieniędzmi na remonty: otóż wysłano korneta Sawwina na jarmark koński do Torżka, a on zahulał i przeputał więcej, niż mógł sobie pozwolić. No i znalazł się w takim położeniu, że pozostawało mu albo iść pod sąd, albo zdezerterować, albo poślubić wągrowatą córunię kupca Poczeczujewa. Pierwszy wariant był, oczywiście, wykluczony i utalentowany młodzian wahał się między drugim a trzecim. I nagle fortuna dała mu dodatkową kartę – asa, dzięki któremu beznadziejną partię można było jeszcze wygrać. Zmarła pod Wiatką ciotka z drugiej linii, zostawiając ukochanemu siostrzeńcowi swój majątek. Kiedyś, jeszcze jako junkier, Mitieńka spędził u niej okropnie nudny miesiąc i dla zabicia czasu poćwiczył się ździebko w swej sztuce życia. Potem zupełnie zapomniał o staruszce, ale ciotka wciąż pamiętała cichego, miłego chłopczynę. Krzywdząc wszystkich pozostałych siostrzeńców i siostrzenice, obdarowała w testamencie właśnie jego. Nie były to, broń Boże, jakieś olbrzymie dobra: zaledwie tysiąc dziesięcin, a i to w guberni tmutarakańskiej, gdzie porządnemu człowiekowi wstyd się pokazać nawet na tydzień. Jak postąpiłby zwykły, przeciętny kornecik, gdyby trafił mu się taki kąsek? Sprzedałby ciotczyną spuściznę, wyrównał w pułku niedobór, zwróciłby część długów i znowu, głupek, żyłby po dawnemu. A jakże inaczej, spytacie? Bez urazy, ale wystarczy trochę pomyśleć. Oto macie majątek wart w najlepszym razie dwadzieścia pięć, góra trzydzieści tysięcy. A długów całe pięćdziesiąt